Nie bez powodu Agnieszka Holland przyrównuje w wywiadach „Rzym” czy „Prawo ulicy” („The Wire”) do powieści Charlesa Dickensa. Nie ustępują im stopniem realizmu. Oparty na doświadczeniach byłego policjanta Eda Burnsa scenariusz drugiego, przez wielu krytyków uważanego za jeden z najwybitniejszych seriali wszech czasów, przedstawia codzienność ulic Baltimore z precyzją najlepszych antropologów. Miniserial „Generation Kill: czas wojny” pokazuje amerykańską inwazję w Iraku z 2003 r. w skali 1:1, po raz pierwszy chyba bez śladu ingerencji cenzury. Równie ostrą kreską narysowano agonię starożytnej republiki w „Rzymie” i kres Dzikiego Zachodu w „Deadwood”.
Współczesne seriale nie ustępują też XIX- i XX-wiecznym powieściom (może wyłączywszy Thomasa Pynchona) liczbą wątków. Widzowie „Rodziny Soprano” śledzą tuzin niezależnych, nakładających się wzajemnie linii fabularnych, rozpisanych na kilkadziesiąt wielowymiarowych postaci, z których każda funkcjonuje w skomplikowanej sieci powiązań z większością pozostałych. Scenarzyści zachowują się zupełnie tak, jakby trzecie prawo termodynamiki popkultury, które każe redukować złożone idee do coraz banalniejszych form, przestało ich obowiązywać.
Nijak, czyli jak w życiu
Kiedy kino wyrafinowane i zaangażowane z coraz większym trudem przebija się na ekrany multipleksów, seriale zaczynają częściowo wypełniać niszę dla wymagających. Są dostępne w telewizji, na DVD, w Internecie (patrz „Co, gdzie, kiedy”). Są też ściągane masowo z tzw. torrentów i usenetu.
Dobre seriale rozrywkowe zaspokajają jednocześnie niższe i wyższe potrzeby intelektualne. W sumie nic nowego – można zacytować socjolog Antoninę Kłoskowską, która pisała, że dramaty Szekspira miały wzruszać i bawić nie tylko publiczność lóż, ale i marynarzy z okrętów Drake’a.
Steven Johnson, znawca nowych mediów i autor książki „Everything Bad is Good for You”, policzył, że sieć społeczna głównych bohaterów rozgrywającego się w czasie rzeczywistym serialu „24 godziny” jest trzykrotnie bardziej złożona niż na przykład w „Dallas”. Scenarzyści nie tną rzeczywistości na zgrabne kawałki. Na ekranie jest jak w życiu, czyli nijak. Rozumny odbiór współczesnej kultury popularnej, przekonuje Johnson, wymaga więc coraz większej inteligencji, umiejętności rozpoznawania ukrytych wzorów i zależności oraz dużej dozy staromodnej cierpliwości.
Paradoksalnie, kiedy instytucje wsparcia duchowego, z Kościołem na czele, niedomagają lub mijają się z czasem, ze śmiercią i samotnością oswajają właśnie seriale. Takie jak „Sześć stóp pod ziemią” Alana Balla. Niewykluczone, że seriale to w ogóle najbardziej odpowiednie narzędzie do opisu nieprzejrzystej, nieliniowej, dynamicznej rzeczywistości.
Z realizmem fabuły przychodzi brak bezwzględnego układu współrzędnych moralnych, jak w amerykańskiej „Trawce”, prawdopodobnie najlepszym serialu obyczajowym ostatnich lat. Nikt już nie dojedzie autostradą do nieba. A w domku na prerii harcują demony.
W bezlitosnej rejestracji niskich rejestrów ludzkiej natury celują Brytyjczycy. Utrzymane w naturalistycznej konwencji „Bodies” albo mniej poważne, pisane przez podejrzanie wręcz inteligentnych Ricky’ego Gervaisa i Stephena Merchanta „Biuro” i „Statyści” zabierają widzów na wycieczkę za dziewiąty krąg piekła, które zwykle nazywamy miejscem pracy.
Osobną kategorię stanowią seriale animowane (najbardziej reprezentatywne to „South Park” Treya Parkera i Matta Stone’a czy „Simpsonsi” i „Futurama” Matta Groeninga), wentyl bezpieczeństwa zamontowany w rosnącym balonie politycznej poprawności. Z jakiegoś powodu animkom wolno bezkarnie powiedzieć więcej niż żywym aktorom. Analogicznie – o wielkiej polityce i fiasku idei zjednoczonej ludzkości najłatwiej opowiadać z kosmicznej perspektywy seriali fantastyczno-naukowych (z legendarnym „Star Trekiem” na czele).
Nieraz widz staje w obliczu zagadki, którą musi rozwiązać na własną rękę. Trochę jak w przełomowym „Twin Peaks” Davida Lyncha i Marka Frosta, najbardziej zawikłanej metafizycznej układance w historii telewizji. Bohaterowie „Życia na Marsie” i jego sequela „Ashes to Ashes” nie wiedzą, czy to, co im się przydarza, to nieprzewidziana wycieczka w przeszłość, obłęd czy może zgon.
Nierzadko musimy opierać się na poszlakach. Odwieczne pytanie o to, jak zakończy się oglądana historia, zastępuje pytanie o to, co dzieje się teraz. Abrams i pozostali scenarzyści „Zagubionych” znając tradycyjne oczekiwania telewidza, podrzucają fałszywe tropy, eksploatując jego zamiłowanie do teorii spiskowych, istot nadprzyrodzonych, zjawisk nietkniętych rozumem itd. Czechowowska strzelba wisząca na ścianie, która musi wypalić, tutaj służy tylko pogłębieniu efektu realizmu. Strzał nie pada. A jeśli pada, to z zupełnie innej strzelby.
Subiektywny wybór najlepszych seriali ostatnich lat
Z kamerą wśród ludzi
„Trawka" (Weeds), USA, 2005, Jenji Kohan
Obrazki z życia samotnej wdowy i matki z klasy średniej, która próbując związać koniec z końcem handluje trawką, odkrywa mroczną stronę przedmieść Los Angeles. Bezpruderyjne i bardzo, bardzo inteligentne. Coś między feminizującym dramatem psychologicznym a bezczelną satyrą społeczną.
„Biuro" (The Office), Wielka Brytania, 2001, Ricky Gervais, Stephen Merchant
Gervais i Merchant są tym dla psychologii społecznej, czym sir David Attenborough dla biologii. Nigdy jeszcze w historii telewizji obyczaje biurowe homo sapiens nie zostały sfilmowane w tak realistyczny sposób.
"Statyści" (Extras), Wielka Brytania, 2005, Ricky Gervais, Stephen Merchant
Drugie wspólne przedsięwzięcie duetu Gervais i Merchant. Imponujące precyzją obserwacji obrazki z życia niespełnionego aktora i scenarzysty Andy'ego Millmana, którego ambicje i możliwości pozostają w dramatycznym rozdźwięku. W epizodycznych rolach udający samych siebie: Ben Stiller, Kate Winslet, Patrick Stewart, Orlando Bloom, Robert De Niro i inni.
„Bodies", Wielka Brytania, 2004, Jed Mercurio
Oparty na faktach (książce Mercurio) i utrzymany w naturalistycznej konwencji dramat szpitalny. Bezlitosna sekcja ciał, uczuć i lekarskiego etosu. Wspaniale przyjęty przez krytyków, odrzucony przez większość widzów, zdjęty z anteny po dwóch sezonach.
Nowa klasyka
„Zagubieni" (Lost), USA, 2004, Jeffrey Lieber, Jeffrey Jacob Abrams, Damon Lindelof
W późniejszych projektach Abramsa brakuje już tego tajemniczego składnika, który z „Lost" uczynił najoryginalniejszy serial początku XXI w. Emitowany właśnie w USA serial „Fringe" (2008 r.) to produkt dla inteligentnych inaczej.
„Rodzina Soprano" (The Sopranos), USA, 1999, David Chase
James Poniewozik z „Time'a" pisał, że ta „mafijna saga udowodniła, jak bardzo złożona i wciągająca może być opowieść telewizyjna, zapoczątkowując jednocześnie eksplozję innych ambitnych dramatów w kablówkach i nie tylko".
„Sześć stóp pod ziemią" (Six Feet Under), USA, 2001, Alan Ball
Sceny z życia rodziny Fisherów prowadzącej dom pogrzebowy. Bliskie spotkania trzeciego stopnia ze śmiercią - pod słońcem Kalifornii. Wyrafinowane, wysmakowane plastycznie, prowokujące.
Prawda ciekawsza niż fikcja
„Prawo ulicy" (The Wire), USA, 2002, David Simon
Kawał życia z ulic nędzy Balitomore. Niemal w pełni autorskie przedsięwzięcie byłego reportera kryminalnego Davida Simona oparte na wspomnieniach Edwarda Burnsa, niegdyś policjanta. Naturszczycy i autentyczny język miejskich plemion. Serial z zacięciem społecznym, co jednym się podoba, a innych nudzi bądź odstręcza. Kilka odcinków wyreżyserowała Agnieszka Holland.
„Generation Kill: czas wojny", USA, 2008, David Simon
Miniserial oparty na książce Evana Wrighta, reportera „The Rolling Stone", który przez kilka miesięcy wojny towarzyszył 1 Batalionowi Zwiadowczemu Piechoty Morskiej. Pozbawiona artystycznych pretensji i chwytliwych sentencji relacja z amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 r. Bez uproszczeń z „Black Hawk Down" Scotta, bez drażniących medytacji rodem z „Full Metal Jacket" Kubricka. Bliska „Paragrafowi 22" Hellera.
„Deadwood", USA, 2004, David Milch
„Możesz podciąć gardło każdemu, komu to może poprawić charakter" - te słowa Ala Swearengena, jednego z głównych bohaterów serialu, trafnie opisują rodzaj przemian, którym w latach 70 XIX w. podlega miejsce akcji, czyli położone w Południowej Dakocie miasto Deadwood. Mit amerykańskiego pogranicza umiera. Z chaosu rodzi się kapitalizm.
Rozrywka na poziomie
„Życie na Marsie" (Life on Mars),Wielka Brytania, 2006, Matthew Graham, Tony Jordan, Ashley Pharoah
„Mam na imię Sam Tyler. Miałem wypadek i obudziłem się w 1973 r. Czy oszalałem, zapadłem w śpiączkę, czy cofnąłem się w czasie? Cokolwiek się stało, wylądowałem na innej planecie." Chcąc się z niej wydostać, Tyler musi odpowiedzieć na egzystencjalne pytanie o naturę rzeczywistości.
Wbrew pozorom lekka, stylizowana na filmowe konwencje z lat 70. satyra na polityczną poprawność, o której 30 lat temu nikt jeszcze nie słyszał. Plus świetna muzyka.
„Dr House" (House M.D.), USA, 2004, David Shore
Doktor Gregory House to posiadacz umysłu, któremu równa się Deep Blue i Kasparow razem wzięci. W swoich poprzednich wcieleniach był Sokratesem i Sherlockiem Holmesem. Teraz przychodzi mu się zmagać z konającymi pacjentami i indolencją scenarzystów, którzy stworzyli bohatera większego niż życie i oni sami. Dobre.
„Prawdziwa krew" (True Blood), USA, 2008, Alan Ball
Najnowszy serial z pieczątką Alana Balla („Sześć stóp pod ziemią"). Oparta na prozie Charlaine Harris alternatywna wizja Luizjany, której miejsce, zajmowane niegdyś przez potomków niewolników, zajmują wampiry. Jak się szybko okaże, mniej przerażające niż „w strasznych mieszkaniach straszni mieszczanie". Niedorzeczne, ale hipnotyzuje jak wzrok wampira.
„Teoria wielkiego podrywu" (Big Bang Theory), USA, 2008, Chuck Lorre, Bill Prady
Prawdziwa perełka autorów „Dharmy i Grega", skierowana do tych, którzy zastanawiają się, jaka jest różnica między seksem a grą w „Halo 3", i wiedzą, jak przebrać się za efekt Dopplera. Serial o geekach, dla geeków, napisany przez geeków.
„Futurama", USA,1999, Matt Groening, David X. Cohen
Groening, ojciec „Simpsonsów" (1989 r.), przenosi widzów w IV tysiąclecie. Animowana ilustracja tezy Arthura C. Clarke'a, że poziom inteligencji nie decyduje o przetrwaniu gatunku.
Co, gdzie, kiedy
Na DVD
Pierwsze bądź wszystkie sezony seriali „Dr House", „Sześć stóp pod ziemią", „Rodzina Soprano", „Zagubieni", „Rzym", „Futurama", „Deadwood", „Biuro", „Statyści" dostępne są w polskich księgarniach internetowych. Pozostałe - także w sieci, w zagranicznych sklepach i serwisach aukcyjnych.
Na antenie
„Sześć stóp pod ziemią" - Fox Life; „Dr House" (także TVP2), „Deadwood", „Star Trek: Enterprise", „Zagubieni" - AXN; „Generation Kill", „Prawdziwa krew" (wkrótce) - HBO; „Trawka", - Comedy Central; „Biuro", „Statyści", „Życie na Marsie" - BBC Entertainment; „Rzym", „Rodzina Soprano" - Universal Channel. Warto też przejrzeć ofertę „Wideo na życzenie" platformy cyfrowej n.
Dobroczynna ręka
Skoro gorsze zwykle wypiera lepsze, to jak to się dzieje, że serial jako gatunek nie degraduje się, a przechodzi kolejne etapy procesu rafinacji? Steven Johnson sugeruje, że im bardziej wieloznaczna fabuła serialu, im bardziej nasycona odniesieniami do innych sfer kultury czy nauki, im więcej ukrytych tropów, tym chętniej widzowie do niego powracają. Niewidzialna ręka rynku każe więc producentom wynajmować do seriali pierwszoligowych artystów, często tych, dla których wielogodzinna polifoniczna narracja daje oddech od skrótowości narzuconej przez kino rozrywkowe.
Przy okazji badacze kultury, wieszczący jej upadek, potępiający postępującą homogenizację treści do formy lekkostrawnego serka popkultury, może powinni przeprowadzić uczciwy bilans zysków i strat. Mogłoby się okazać, że po wyłączeniu zasilania ze strony kultury popularnej ucierpiałaby tak zwana kultura wysoka. Może także i nauka. Na pożywce z popkultury wyrosło niejedno dzieło, niejeden doktorat. I niejeden widz sięgnął po książkę. Ponieważ jednak przez lata za prawdziwą uznawaliśmy tezę o otępiającym charakterze kultury popularnej, nikt chyba nie przeprowadził jeszcze rzetelnych badań na ten temat.
Frank Furedi, socjolog brytyjski, w wydanej niedawno w Polsce książce „Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści” zarzuca władzom uczelni oraz wszelkiego rodzaju instytucji kulturalnych, że sprzeniewierzają się projektowi oświeceniowemu, upraszczając przekaz i traktując dorosłych ludzi, jakby byli „słabowitymi, bezbronnymi istotkami, które prawdopodobnie polegną w obliczu wyzwania intelektualnego”. Nie ukrywajmy leni pod mianem „zdolnych inaczej”, pisze Furedi. Nie zaniżajmy poziomu nauczania (i wymagania) i nie wątpmy w umysłowe możliwości społeczeństwa.
Paradoksalnie w sukurs Furediemu przychodzą obserwacje czynione na polu kultury popularnej, która systematycznie podnosi wymagania wobec swoich odbiorców (przynajmniej ich części). Na ich własne życzenie. O czym to może świadczyć?