Jak przystało na gangsterską baśń, „Drive” otwiera dynamiczna sekwencja napadu na bank. Bandyci wskakują z workiem pieniędzy do podstawionego samochodu. Kierowca w srebrzystobiałej kurtce z żółtym skorpionem na plecach naciska pedał gazu i zaczyna się jazda po mrocznych zakamarkach Los Angeles, jakiej nie widzieliśmy w kinie od lat. Potem jest już tylko lepiej, jakby Sergio Leone połączył siły z Rogerem Cormanem i wspólnie nakręcili rzecz w stylu samurajskiego westernu w klimacie noir.
Patrząc na kamienną twarz młodego Ryana Goslinga, grającego mistrza kierownicy – w dzień samochodowego kaskadera, a nocami wysoko opłacanego kierowcę od zadań specjalnych – nie ma najmniejszych wątpliwości, że to kolejne uosobienie mitu amerykańskiego twardziela. Bohater jest typem samotnika, odzywa się rzadko, ma swoje zasady, nigdy się nie przechwala, nie kłamie. Mógłby być kowbojem albo rycerzem, który z miłości do kobiety podejmuje się „ostatniej misji” i pakuje w tarapaty, angażuje w sprawę – pozornie – skazaną na niepowodzenie.
Porównywanie „Drive” do „Pulp fiction” nie ma sensu, bo to zupełnie inny przypadek. Duński reżyser Nicolas Winding Refn nic nie próbuje ulepszać, nie sili się ani na dekonstrukcję wyświechtanej konwencji, ani na jej kopiowanie. W kapitalny sposób wykorzystuje znane stereotypy do przedstawienia gładkiej, brutalnej, sensacyjnej opowieści, która cieszy oko i nie urąga inteligencji. To niezły film rozrywkowy, doskonała zabawa, przynosząca satysfakcję na wielu poziomach, za co zasłużenie otrzymał w Cannes nagrodę za reżyserię.
Drive, reż. Nicolas Winding Refn, prod. Dania, USA, 98 min