Jedna z najoryginalniejszych miniserii w dziejach kina. Dwoje bohaterów, akcja ograniczona do niezbędnego minimum, długie ujęcia i do tego całe sekwencje niekończących się dialogów. Połowa sukcesu filmów to obsada: do roli Jessego reżyser wybrał Ethana Hawke, zapamiętanego z kultowego filmu „Stowarzyszenie umarłych poetów”, w Celine wciela się Julie Delpy, znana m.in. z występu w „Trzech kolorach” Kieślowskiego. Stworzyli znakomity duet. Po raz pierwszy zobaczyliśmy ich w filmie „Przed wschodem słońca” (1996 r.), spotkali się przypadkowo w pociągu jadącym do Wiednia. On Amerykanin, ona Francuzka, oboje wówczas bardzo młodzi. Po dziewięciu latach los ponownie skrzyżował ich drogi w „Przed zachodem słońca”, a co było skutkiem romantycznego spotkania, dowiemy się w prologu wchodzącego właśnie na ekrany filmu „Przed północą”. To urocze bliźniaczki, które na razie śpią w samochodzie, by rodzice mogli spokojnie porozmawiać. A jest o czym. Jesse, obecnie 41-letni pisarz ze sporym dorobkiem, mający za sobą nieudane małżeństwo, przed chwilą odwiózł na lotnisko syna, który wraca do matki w Chicago, a ojciec właśnie sobie uświadomił, że za mało się nim zajmuje. To jeden z głównych wątków długiej rozmowy, którą para prowadzi w przeddzień opuszczenia Grecji, gdzie spędzili lato, goszcząc w domu miejscowego pisarza. Znajomi zafundowali im na ostatnią noc pokój w hotelu, by mogli pobyć tylko ze sobą. Jednak zamiast kochać się, kłócą się, jak każde dobre stare małżeństwo, z tym że są to kłótnie popisowe, wręcz mistrzowsko rozpisane na głosy, pełne wyrafinowanych złośliwości, ale też nieoczekiwanych zwrotów. Osobliwy rachunek sumienia 40-latków.
Niemniej, możemy mieć nadzieję, że za kolejnych dziewięć lat zobaczymy następny film.