Naiwny prawnik oraz szurnięty Indianin na Dzikim Zachodzie – tak najkrócej dałoby się streścić mocno skomplikowaną fabułę „Jeźdźca znikąd”, który miał być jedną z największych atrakcji tegorocznego filmowego lata. Po obejrzeniu zwiastuna można było spodziewać się wszystkiego najgorszego, co na szczęście nie do końca się potwierdza, niemniej miłośnicy starych dobrych westernów powinni omijać kina wyświetlające film Gore’a Verbińskiego szerokim łukiem. Reżyser, mający na sumieniu serię „Piratów z Karaibów”, postanowił zastosować podobną konwencję kina atrakcji, co jednak tym razem udało się średnio. Przede wszystkim film jest o godzinę za długi, zaś dodatkowe zwroty akcji zamiast zaciekawiać, zaczynają nudzić. W rezultacie traci na znaczeniu główny motyw zemsty, którą okrutnemu hersztowi bandy poprzysięgli wspomniani już rozpoczynający dopiero karierę prokurator, przeobrażający się w tytułowego „Jeźdźca znikąd”, oraz Indianin Tonto z ptakiem na głowie. Indianina gra wszechstronnie uzdolniony Johnny Depp, który byłby w stanie zagrać nawet wigwam. Wśród wykonawców drugiego planu zwraca uwagę tajemniczy biały koń, który zjawia się zawsze w potrzebie i chyba nawet potrafi fruwać, oraz aktorka Helena Bonham-Carter strzelająca ze swej sztucznej nogi z kości słoniowej.
Oglądałem „Jeźdźca” na pokazie w kinie 4DX, które dostarcza widzowi mnóstwo dodatkowych atrakcji, przede wszystkim ruchowo-dotykowych. Kiedy przykładowo bohaterowie cwałują na koniach, fotel zaczyna się trząść, więc trzeba trzymać się mocno oparcia, żeby nie wylądować na podłodze. Podobnie w scenach zwariowanych jazd pociągów, których mamy tutaj mnóstwo. Tak że bez słowa przesady można powiedzieć, że „Jeździec” to wstrząsający western. Zacząłem się już bać, że kiedy nastąpią obowiązkowe w westernie sceny bijatyk, możemy w ciemności dostać po twarzy, ale tego rodzaju atrakcje pojawią się pewnie dopiero w kinie 5D.
Jeździec znikąd, reż. Gore Verbiński, prod. USA, 149 min