O tej porze roku do „metki” amerykańskiego filmu należałoby dodawać jeszcze liczbę nominacji do Oscara. W tej klasyfikacji „American Hustle” ma osiągnięcie rekordowe – 10 wskazań, tyle samo co „Grawitacja”. Starszym (mocno) kinomanom pewnie przypomni się legendarne „Żądło” George’a Roya Hilla (1973 r.) i to porównanie wypadnie raczej na niekorzyść filmu Davida O. Russella. Ale reżyser nie ma zamiaru z kimkolwiek rywalizować. Nie dba nawet o to, by intryga była klarownie przedstawiona; chwilami wydaje się, że naprawdę najbardziej bawi go odtwarzanie kolorytu końca lat 70. ubiegłego wieku: fryzury, ubiory, gesty. Sama intryga jest prosta: oto w imię wyższej racji niezwykle ambitny agent FBI podejmuje współpracę z drobnym oszustem (scenariusz przypomina autentyczną akcję FBI mającą skompromitować nieuczciwych polityków). Zaczyna się gra, w której wszyscy będą udawać kogoś innego, niż są w rzeczywistości, nawet arabski szejk okaże się marnie przebranym Meksykaninem. Nikt z biorących udział w przekręcie nie okaże się niewinny i nawet zwycięzcy powinni mieć potężnego moralnego kaca.
Jeżeli ktoś chciałby przekonać się, że aktorstwo w amerykańskim kinie jest w dalszym ciągu niedościgłe, polecam właśnie „American Hustle”. Oszusta gra rewelacyjnie Christian Bale, którego nie tak dawno oglądaliśmy w roli Batmana. Tutaj nic nie pozostało z tamtego herosa, widzimy natomiast korpulentnego łysiejącego cwaniaczka, który w prologu przykleja sobie okropny tupecik. Do ogólnego poziomu dostosowuje się występujący w jednej scenie Robert De Niro jako groźny mafioso. Gdyby przyznawano Oscary za epizody, „Hustle” miałby 11 nominację.
American Hustle, reż. David O. Russell, prod. USA, 129 min