Image ponad wszystko
Recenzja filmu: „Zaginiona dziewczyna”, reż. David Fincher
Nowy film Davida Finchera gra stereotypami. Mówi nie tyle o straszliwych skutkach wypalenia emocjonalnego związku, co o kreowaniu i narzucaniu opinii publicznej cynicznie spreparowanej, bajkowej narracji. Nieważne, co wiedzą i myślą o sobie bohaterowie celebryci. Liczy się to, w jakim świetle widzieć ich będą inni. W dobie mediów społecznościowych, gdy wszystko staje się publiczne, image i reputacja mają wartość nadrzędną, większą niż kiedykolwiek wcześniej. Fincher przerobił już częściowo ten temat w „The Social Network”, a w „Zaginionej dziewczynie” tylko go pogłębił i doprowadził do absurdu.
Jego film o rozpadzie i zemście pozornie idyllicznego małżeństwa trudno nazwać klasycznym dreszczowcem. Chybione wydaje się również porównanie do mrocznego bergmanowskiego studium rodzinnej psychopatii, gdyż początkowa powaga, sygnalizowana ciężkim pytaniem: „Co sobie zrobiliśmy i co jeszcze zrobimy?”, dość szybko zostaje przełamana ironią „Nagiego instynktu” czy „Fatalnego zauroczenia”. Zajadła, podstępna, przeradzająca się w groteskę walka amoralnych, niedojrzałych, egoistycznych przeciwników z sypialni o zachowanie pozorów najwięcej ma chyba wspólnego z prawniczym cyrkiem z „Chicago”. Stawka jest taka sama, tylko determinacja większa.
Zaginiona dziewczyna, reż. David Fincher, prod. USA, 149 min