Nigdy wcześniej nie słyszałem o tym komiksie, ale spodobał mi się jego tytuł i japońskie motywy” – zaskakująca wypowiedź Dona Halla, jednego z reżyserów „Wielkiej szóstki”, umieszczona w materiałach prasowych, dobrze ilustruje sytuację polskich widzów, którzy z pewnością o superbohaterze Hiro Hamadzie oraz jego pięciu kompanach też nic nie słyszeli. Na sukces porównywalny z entuzjastycznym przyjęciem filmu w Azji, gdzie animacja 3D pobiła w pierwszym tygodniu „Interstellar” Nolana, nie bardzo więc chyba można liczyć. W zestawieniu z innymi ekranizacjami komiksów Marvela „Wielka szóstka” wypada jednak całkiem przyzwoicie. Zwłaszcza pierwsza część filmu pozytywnie zaskakuje. Czuje się duże zaangażowanie twórców, by uprawdopodobnić historię nastoletniego geniusza sieroty, który wchodzi w trudny okres dojrzewania i emocjonalnie nie potrafi sobie poradzić ze śmiercią ukochanego brata. Najmniej ciekawa jest końcówka, wypełniona scenami obowiązkowych lotów i walk nad San Fransokyo – osobliwym megalopolis, powstałym z połączenia kalifornijskiej metropolii i stolicy Kraju Kwitnącej Wiśni. Jeśli „Wielka szóstka” zasługuje na pochwały, to nie dlatego, że szczęśliwie udało się uniknąć powtórzenia schematu gry komputerowej, tylko z uwagi na świetnie poprowadzony wątek przyjaźni między zuchwałym, starającym się wziąć w garść chłopcem i Baymaxem – ultranowoczesnym robotem przypominającym dżina, a jeszcze bardziej dmuchany balon. Baymax pełni funkcję karetki ratunkowej, stacji diagnostycznej oraz poradnika medyczno-psychologicznego, zaprogramowanego, by pomagać ludziom. Ale równie dobrze można go nazwać sympatycznym stworzeniem o naturze służącego lub łaszącego się domowego zwierzaka, co rodzi mnóstwo komicznych sytuacji, ale trochę mniej, gdy zmienia mu się profil i każe siać spustoszenie. Gdyby nie polski dubbing oraz kapitalna kreacja Zbigniewa Zamachowskiego jako Baymaxa, nie byłoby tak miło.
Wielka szóstka, reż. Don Hall, Chris Williams, prod. USA, 108 min