O roli Polaków w złamaniu kodu Enigmy pada w tym filmie całe jedno zdanie, powtórzone aż dwukrotnie. Nasi przekazali brytyjskiemu wywiadowi na początku wojny nowiutki egzemplarz maszyny szyfrującej wykradzionej Niemcom. Cała reszta to już zasługa profesora Alana Turinga i jego zespołu, miesiącami głowiącego się w Bletchley Park nad usprawnieniem wynalazku zwanego bombą kryptologiczną. Można się zżymać lub nie, jednak nie o palmę pierwszeństwa, czyli o wkład w rozwiązanie zagadki Enigmy w „Grze tajemnic” Mortena Tylduma chodzi. Na pierwszy plan wybija się tajemnica psychiki Turinga. Był geniuszem matematycznym, a zarazem nieumiejącym współpracować, bezradnym jak dziecko outsiderem, z najwyższą trudnością nawiązującym towarzyskie kontakty. Grający go Benedict Cumberbatch świetnie ten rodzaj niezręczności – czy zablokowania – oddaje. Za większością problemów Turinga stał skrywany homoseksualizm, ale to nie tłumaczy wszystkiego. Ambicją nieznośnie staroświeckiego w formule biograficznego filmu jest ukazanie go w roli pana życia i śmierci, niemal Boga decydującego o tym, kto ma na froncie zginąć. Turing złamał szyfr, lecz gra toczyła się o to, żeby nie domyślili się tego Niemcy. Ceną była śmierć setek tysięcy ludzi, których nie ostrzeżono w porę, choć alianci wiedzieli, że mają zginąć. Mniejsze zło. Film zmusza do spojrzenia na historię nie jak na spontaniczną walkę wrogich żywiołów, tylko gabinetowy teatr, w którym wszystko z góry wiadomo. Zwolennicy teorii spiskowych bardzo się ucieszą.
Gra tajemnic, reż. Morten Tyldum, prod. USA, 114 min