Jest kolorowo i odpustowo. W prologu ropa naftowa tryska z rachitycznego szybu, jakbyśmy byli w Texasie. Za chwilę przeniesiemy się do miasteczka, które przypomina Las Vegas. Są dalsze atrakcje made in USA, na przykład szalona jazda jachtem po pustyni (zdaje się, że były to okolice Łeby) i para zakochanych na rufie w pozie Leonarda DiCaprio i Kate Winslet z „Titanica”. Już nie pamiętam, który raz oglądałem parodię tej sceny. Albo szaleńczy pościg za kochankami – oni w kabriolecie, prześladowcy w wielkim trucku z amerykańskiego kina drogi. To prawda, że w pierwszych latach po transformacji wszystkim się wydawało, przynajmniej przez moment, że nie zmieniając adresu, przeniosą się do Ameryki, i prawda, że chłonęliśmy cudzoziemszczyznę, byleby tylko była z Zachodu, ale disco polo nie mieściło się w tym wielkim śnie Polaków. Wręcz przeciwnie, powstawało niejako w opozycji, miało być muzyką łatwą, lekką i przyjemną. Naszą, tutejszą, swojską, buraczano-pszenną. Na tym polegał jej fenomen i dlatego tacy zdolni chłopcy jak pokazani w filmie Tomek i Rudy, nie mówiąc o szefie wytwórni Danielu (prawdziwym) Polaku, robili wielkie kariery.
Autorzy „Disco polo” nie mieli jednak zamiaru nakręcić filmu serio o tym, nie tylko muzycznym, zjawisku, wybrali konwencję bajki. Co byłoby do przełknięcia, gdyby film miał więcej lekkości i wdzięku. Niestety, postaci są toporem ciosane, dialogi chwilami drętwe, no i, tu pretensje największe, nie został wykorzystany potencjał aktorów. Oprócz Jerzego Urbana w niemej roli więźnia z kulą u nogi na ekranie pojawiają się m.in. Dawid Ogrodnik, Tomasz Kot, Piotr Głowacki, Joanna Kulig. Zamiast grać muszą występować w skeczach, które z powodzeniem zmieściłyby się w wieczornym paśmie kabaretowym telewizji, a na koniec wspólnie odśpiewają „Wszyscy Polacy to jedna rodzina”. Na pokazie prasowym parę osób jednak się śmiało, co by potwierdzało znaną tezę, iż niektórzy krytycy filmowi mają specyficzne poczucie humoru.
Disco Polo, reż. Maciej Bochniak, prod. Polska, 107 min