Pierwszy atak drużyny superbohaterów zakończył się rozbiciem banku. Studio Disneya zarobiło na czysto 1,5 mld dol., co oznacza, że na kontynuacji przygód Avengersów wzbogaci się jeszcze bardziej. W Stanach film wejdzie na ekrany dopiero 1 maja, ale po dwóch tygodniach dystrybucji w Europie druga część ledwo liznęła 200 mln, za co obwinia się Niemców. Z powodu podwyższenia przez hollywoodzkie studio o 5 proc. podatku od wpływów ze sprzedaży biletów 686 kin w tym kraju odmówiło grania „Avengers: Czas Ultrona”. Chciwość, jak się okazuje, też ma swoje granice.
O buncie kiniarzy w Polsce na razie nie słychać. Bicia rekordów kasowych też bym się nie spodziewał, chociaż fanów i tak nic nie powstrzyma. Scenariusz marvelowskiego widowiska jest dowcipny, spektakularne sceny bitew i pościgów mają wdzięk słonia. Całość przypomina szalony miks „Parszywej dwunastki”, „Hobbita” i dystopii science fiction, przy czym niekoniecznie wszystkie wątki i szczegóły wzajemnie do siebie pasują (może niektóre ważne są dla planowanej kolejnej części serii?). Tytułowy Ultron (James Spader) to sztuczna inteligencja zaprogramowana na zniszczenie rodzaju ludzkiego. Zamknięta w świecącej bryle dzięki cyfrowej technologii przybiera kształt stalowego terminatora planującego ekspansję ulepszonego, metalowego gatunku humanoidów. Biorąc pod uwagę czas trwania projekcji (141 minut) już samo utrzymanie szybkiego tempa, które nie dusi wątłej psychologii, jest sporym osiągnięciem. Najciekawsze rzeczy dzieją się na drugim planie. Dystans twórców oraz czerpanie z obfitej mitologii popkultury, baśni, a nawet magii podnoszą niewątpliwie atrakcyjność filmu, wspieraną pytaniami o tożsamość walczących. Próba uczłowieczenia relacji między superbohaterami, zwłaszcza między uczuciową bestią Hulkiem (Mark Ruffalo) a piękną Czarną Wdową (Scarlett Johansson) wnosi najwięcej dobrego.
Avengers: Czas Ultrona, reż. Joss Whedon, prod. USA, 141 min