Kolejny autotematyczny film braci Coen zręcznie balansujący na krawędzi pastiszu, groteski, parodii, który trudno jednak uznać za stuprocentową komedię. W „Ave, Cezar!” śmieszne są niewątpliwie żarty z konwencji i stylu dawnego kina, z archaicznego sposobu kręcenia musicali, westernów, antycznych spektakli (najwięcej aluzji pada pod adresem „Ben Hura”). Chodzi pośrednio o problem natury estetycznej – na ile kino nie odzwierciedla obiektywnej rzeczywistości. A tak naprawdę – o ogrom politycznego zakłamania, seksu i dewiacji, skrzętnie ukrywanych przed opinią publiczną w złotej erze Hollywood. Warto przypomnieć, że aktorów obowiązywały wówczas klauzule moralności. Podpisując kontrakt z wytwórnią, gwiazdy godziły się na tuszowanie każdego skandalu ze swoim udziałem, by nie deptać znaczenia, jakie dla fanów niósł ich ekranowy wizerunek.
Fabuła „Ave, Cezar!” osnuta jest wokół jednej z takich afer, pozornie błahej, w sumie niezbyt nawet pikantnej: nagłego zniknięcia hollywoodzkiego utracjusza, hedonisty, masowego idola (George Clooney) z planu historycznego widowiska, w którym gra rzymskiego dostojnika rozpoznającego w ukrzyżowanym Jezusie Mesjasza. Jego zniknięcie w fabryce snów okazuje się porwaniem przeprowadzonym przez komunizujących scenarzystów i wywołuje lawinę nieporozumień, szantaży, które próbuje powstrzymać producent (Josh Brolin) – główny rozgrywający wytwórni Capitol Pictures, mędrzec wśród głupców, ostoja hollywoodzkiej szczerości i cynizmu. Co ciekawe, to właśnie on, traktując niezwykle serio swój fach (misję), ma najwięcej wątpliwości i waha się, czy nie lepiej zmienić fikcyjny kinowy biznes na bardziej przyszłościowy, związany z lotnictwem wojskowym, co by mu zapewniło spokój sumienia oraz wdzięczność żony, czekającej na niego co wieczór z kolacją. Ta mieszanka moralizatorstwa, sarkazmu i pragmatyzmu zostaje podniesiona w filmie Coenów do rangi przypowieści o paradoksach, na których został zbudowany cały celuloidowy świat.
Ave, Cezar!, reż. Joel Coen, Ethan Coen, prod. USA, Wielka Brytania, 106 min