Przyglądając się „Geniuszowi”, debiutowi fabularnemu Amerykanina Michaela Grandage’a, cenionego na Broadwayu reżysera teatralnego i operowego, trudno nie mieć skojarzeń ze słynnym „Amadeuszem”. Upraszczając, oba filmy, oparte na głośnych sztukach, w tym przypadku autorstwa Johna Logana („Red”), poświęcone są istocie tworzenia. Na czym polega talent i kto ma go więcej: obdarzony iskrą bożą szaleniec czy trzeźwo myślący rzemieślnik, mozolnie wykuwający swoje dzieła za biurkiem. Różnica jest taka, że tu mowa o literaturze, a adwersarzami są pisarz i jego wydawca. Chodzi o zapomnianego już nieco Thomasa Wolfe’a, klasyka i pioniera autobiografizmu w amerykańskiej prozie, na którego powoływało się m.in. pokolenie bitników, a później Philip Roth. Oraz legendarnego Maxwella Perkinsa, trzęsącego w latach Wielkiego Kryzysu największym i najbardziej prestiżowym nowojorskim wydawnictwem Scribner, w którym publikowała pisarska elita od Hemingwaya po Fitzgeralda. Obaj byli geniuszami, młody Wolfe przynosił tony zaczernionego papieru, które Perkins, przykładny ojciec pięciu córek, czytał, ciął i przeredagowywał. W efekcie ich współpracy, a właściwie ojcowsko-synowskiej rywalizacji, powstawały takie arcydzieła, jak „Spójrz ku domowi, aniele” czy „Of Time and the River”.
W filmie występują Jude Law jako rozwichrzony artysta słowa i Colin Firth w typowej dla siebie roli opanowanego racjonalisty, umiejętnie skrywającego gejzer namiętności. Ogląda się ich z przyjemnością, obaj dają z siebie wszystko, choć nie są to kreacje oscarowe. „New York Times” zżymał się, że kawał amerykańskiej historii grają brytyjscy i australijscy aktorzy (w drugoplanowej roli o 20 lat starszej od Wolfe’a jego sponsorki obsadzono Nicole Kidman) i generalnie, że za dużo się w filmie mówi o życiu i sztuce, a za mało pozostawia wyobraźni widzów. Skąd my to znamy?
Geniusz, reż. Michael Grandage, prod. Wielka Brytania, USA, 104 min