„Gloria Bell” jest bowiem zniuansowanym i ciekawym portretem prawie 60-letniej samotnej kobiety. Jest to więc okazja do zagrania roli, jakich dla amerykańskich aktorek pokroju Moore nie ma już zbyt wiele. Gloria rozwiodła się kilkanaście lat temu, ma dwójkę dorosłych dzieci i dość nudną pracę w ubezpieczeniach. Przyjemność sprawia jej taniec w klubach, do których uczęszczają ludzie w jej wieku. Poznaje tam Arnolda (John Turturro), rozwodnika, od którego nadal zależne są była żona i dwie nieprzystosowane dorosłe córki. Gloria i Arnold lubią się, ale toksyczny kontakt z byłą rodziną sprawia, że Arnold zawodzi zaufanie Glorii. Jednak prosta i dość ograna historia miłosna zawsze ustępuje u Lelio portretowi samej kobiety: Moore gra w scenach codziennych – karmi kota, pali trawę, bierze prysznic – i udaje jej się w każdej z tych scen powiedzieć o Glorii coś ciekawego i uniwersalnego. Ciekawy jest wątek kontaktu Glorii z córką Anne (Caren Pistorius) i jej chłopakiem, ekstremalnym surferem Theo (Jesse Erwin). Theo wypływa na największe oceaniczne fale świata, a Gloria oglądając to na YouTube uznaje za śmiertelnie groźne. Anne odpowiada, że tak naprawdę każdy może umrzeć w dowolnym momencie. Niby nic, ale dla Glorii to odkrycie. Jeden wyraz twarzy Julianne Moore oddaje to wybicie z rutyny, z lęku przed starzeniem się, i zyskane poczucie, że nie tylko ona, nie tylko ludzie w jej wieku czekają na to, co przyniesie kolejna wielka fala.
Gloria Bell, reż. Sebastián Lelio, prod. Chile, USA 2018, 102 min