Kto polubił „Borata", temu spodoba się też „Bruno", choć chyba jednak trochę mniej. W tamtym filmie Sacha Baron Cohen udając głupkowatego reportera z Kazachstanu nabierał Amerykanów, którzy nie skrywali przed nim swych autentycznych poglądów. Było śmiesznie. W „Bruno" chwyt jest podobny - tym razem angielski komik przeobraża się w austriackiego geja, specjalistę od mody („najbardziej znanego Austriaka od czasów Hitlera"). Ma w zasadzie tylko jeden cel w życiu - chce być sławny. Nie mogąc spełnić się w Europie, wyjeżdża wraz z bardzo austriackim asystentem do Ameryki. Podpatruje miejscowych celebrytów i robi to samo, a nawet jeszcze więcej, co daje zamierzony - czasem aż nazbyt - efekt komediowy. Chce uszczęśliwić świat, zaprowadzić pokój na Bliskim Wschodzie (w czasie „rozmów pokojowych" myli hummus z Hamasem), wzorem hollywoodzkich gwiazd sprowadza sobie z Afryki czarne dzieciątko, itp. Kiedy gejostwo nie daje oczekiwanych korzyści, postanawia przepoczwarzyć się w skrajnego macho. „Jestem tak bardzo hetero - zapewnia - że kiedy kupiłem nowy dom, zamurowałem tylne wejście". W końcu zostaje zapaśnikiem, pogromcą gejów.
Finałowa walka w klatce kończy się jednak nieoczekiwanie i rozwścieczony tłum zaczyna demolować salę. Na szczęście ekipa kręcąca „Bruno" dysponowała superszybkim vanem, i w takich momentach mogła się ewakuować.
Podobnie jak w „Boracie" znowu Cohenowi najlepiej wychodzi obśmiewanie codziennej Ameryki. Trudno wszak nie zauważyć, że tam dowcipy były świeższe i bardziej zaskakujące, choć też zdarzały się żenujące. Tych ostatnich mamy w „Brunie" znacznie więcej (cała seria gagów okołoodbytniczych). Ale i tak film skazany jest na sukces. Już na pierwszy seans o północy z czwartku na piątek do kin poszły tłumy. Mamy komika na miarę naszych czasów.