W kuchni pisarza
Recenzja książki: John Irving, "Ostatnia noc w Twisted River"
John Irving jest pisarzem, który nikomu niczego nie musi udowadniać. Może właśnie dzięki temu jego najnowsza książka, pozornie autobiograficzna, „Ostatnia noc w Twisted River” porywa niczym tytułowa rzeka. Choć to powieść obyczajowa, czyta się ją jak doskonały kryminał. Zresztą wątek kryminalny odgrywa w niej dużą rolę. Dominic Baciagalupo i jego syn, ceniony prozaik Danny Angel (pseudonim pisarski), przez wiele lat będą musieli ukrywać się przed policjantem idiotą. Powodem jest przypadkowe zabójstwo, które popełnił 12-letni Danny.
Irving znakomicie konstruuje wielowątkową intrygę, która przeniesie czytelnika z lasów New Hampshire, przez Boston i Vermont, do Toronto. Akcja powieści obejmuje bez mała 80 lat. Jesteśmy świadkami przemian obyczajowych, rewolucji seksualnej, wojny w Wietnamie, a potem – wielokrotnie potępianych na kartach powieści – rządów Busha. Jednak wielka historia stanowi tutaj tylko realistyczne tło dla prywatnego dramatu, który rozgrywa się między Dominikiem i jego przyjacielem, nieokrzesanym flisakiem Ketchumem, bodaj najciekawszą postacią w całej powieści.
Choć krytycy najczęściej porównują Irvinga – być może ze względu na rodzinne New Hampshire – z Hawthorne’em i Melville’em, jego dzieła w istocie nawiązują do tradycji modernistycznej i przywodzą na myśl – pozbawiony moralizatorstwa – europejski wielki realizm. „Ostatnia noc w Twisted River” dopiero u samego kresu nieco rozczarowuje. Wydaje się, że punkt kulminacyjny mógłby stać się zarazem końcem powieści. Po nim napięcie opada, a samo zakończenie wydaje się nieco kiczowate. Jednakże autor „Świata według Garpa” zawsze potrafił znakomicie opowiadać i tej umiejętności nie utracił. Świadczy o tym jego ostatnia książka: powieść w starym, dobrym stylu.
John Irving, Ostatnia noc w Twisted River, przeł. Magdalena Moltzan-Małkowska, Prószyński i S-ka, Warszawa 2010, s. 576