Bioły
Won. Czegoś tu chcioł? Kto cię tu prosił? I na co? Co robisz o czwartej nad ranem we wsi, którą otoczyła śmierć? Idź stąd. Ich oszukasz, mnie nie. Jesteś taki jak oni. Nie dotrzymują obietnic danych samym sobie. Bronisz się, ale już sam nie wiesz przed czym. Ja wiem, ale ci nie powiem, bo nie mam siły. Bo cię nie znam. Mieszka we mnie nieufność, dzięki której przetrwam. Z nieznajomymi nie rozmawiam, więc wyjdź z mojej wsi. Pókim grzeczny. Powiedziałem ci – won.
Powtarzam ci, nie bądź jak oni. Jestem zmęczony i siedzę na swojej ławce, która jest w tej wsi ostatnia. Zmęczyłem się, tak, trochę wypiłem, bo była zabawa. Pieczonki, majówka. Gówno, nie zabawa. Paru drętwych ludzi, nowomowa z unii, na scenie organista za parę stów i rzadkie stoły. Nic nikomu nie wypada i ciągle leje. Jak ktoś dostanie w mordę, dzwonią po policję. Prawie nikt nie pije, palić nie wolno, więc o północy wychodzą. Podnoszą się i znikają w ciemności, jakby gonili przeznaczenie. Więc zostaję sam. Dopijam ciepłe piwo i patrzę na sputniki. Tak, gówno nie zabawa. Kiedyś były zabawy. Jezu Chryste, na zabicie. Robiło je oespe w każdą sobotę, chyba że lało. Na wszystko były pieniądze i czas. Od maja do września. Gdy słońce chowało się za kominami, schodzili się jak stonka, wypełzali z chałup i zza sklepów, z flaszkami za pazuchą i portfelami sterczącymi z tylnych kieszeni. Najpierw pod górkę asfaltówką, potem koło dębu w prawo po żwirówce i długa na polanę. Rytuał odbywał się w ciemnym lesie. Jakby chcieli go ukryć przed zazdrością świata. Żeby nikt nie widział, jak piją życie. Żeby starczyło tylko dla nich. Jakby w pijackiej malignie widzieli, co przyniesie przyszłość. Pięciu chłopa. Saksofon, perkusja, wokal, dwie gitary. Nie tak jak dziś ten elektrodżihad. Aż nogi same chodziły. Bufet i trąbki białego kurzu. Piski i krzyki spod lasu. Jakby zarzynali noc. Przychodzili co tydzień, by trwać. Od soboty do soboty. Od wieczora do rana. Czekać na kolejne opowieści, które pozwalały żyć. Dziś wszystko umarło. Zaczęli się wieszać.
Zawsze siadałem na tej ławce, zanim wróciłem do domu. Buch, buch, buch – aż dudniło pod żebrami, echo kapeli niosło się do świtu jak dzika fala, pod którą las pęka w czarnych szwach. Biały miś na saksofon o trzeciej nad ranem. Wszystko wirowało. Nie mogłem odejść. Ciemność, zapach wódy i zeschnięte usta. Niski wokal nad bagnami. Przekrwione ślepia i spłoszone sarny. Rżnęli, ile fabryka dała, jakby chcieli wystraszyć światło. Pragnęli, by ta noc trwała wiecznie. Jakby tańczyli ostatni raz w życiu. Siedziałem na tej ławce z przymrużonymi oczami i łykałem resztki dźwięków, bo na plecach wyrastał mi świt. Gdy się obracałem, ze wschodu wzbijało się ciężkie słońce i biły kościelne dzwony. Jasne światło grzało w kark. Kury wychodziły z kurników. W lesie budzili się pobici przez noc. Pierwsi łowcy szukali monet zgubionych w mietlistych trawach. Zasypiałem, gdy moją izbę wypełniała pyląca jasność. Było mi dobrze.
Tak myślałem. I to mnie zgubiło, młody. Cza było nie myśleć, tylko żyć. Nie myśleć, nic. Ci, co myśleli, już dawno nie żyją. Dlatego teraz siedzę na tej ławce o czwartej nad ranem i trzymam się mocno tej porżniętej deski. Skąd ty w ogóle jesteś? Po coś tu przylazł? A zresztą, dziś ganc egal. Zejdź z tej drogi, chłopie, psy wyją, siadaj. Masz ognia? Daj.
Ale hamuj się, na skraju siadaj. Na środku ja siedzę. Ja jestem królem tej ławki, zapamiętaj. Wszyscy o tym wiedzą i mi się zsuwają. Wygrzałem ją przez pięćdziesiąt lat i nie oddam za unię, szengen i dotacje na las. Tylko nie gadaj o sobie, u was tak trzeba, ja wiem, ale nic mnie to nie obchodzi. Jeśli przyjechałeś słuchać, to słuchaj. Pozwalam.
Szukam go od lat, wiesz? Mówili na niego Bioły. Siadam tuż przed świtem w te martwe noce na mojej ocalałej ławce i czekam. Czekam. Wierzę, że kiedyś się pojawi, jak ty. Chodzę po polach, zaglądam do kapliczek, na czarne bagna i w przeręble. I dziś na pieczonkach też wymknąłem się do lasu, wyostrzyłem wzrok. Nie było go tam. Znów nie wrócił. Ale kiedyś go znajdę, między rzekami. Mówię ci. Obiecuję. Bo to musisz wiedzieć już teraz – naszą wieś opływają dwie rzeki: czarna i biała.
Ta, Bioły. Opowiadał mi dziadek, a jemu jego. Więc i ja opowiem. Niech ci będzie, masz.
Bioły był pustelnikiem. Szedł z Czeladzi do Krakowa na odpust Stanisława. Prosty, bity gościniec. Skórzane sandały na rzemienie, biały habit, czarny wór z chlebem i słoniną. Szedł na południe, jak to u nas, wśród białych zbóż i białych skał, dolinnymi żyłami światła, wśród spalonych na granat ciał. Zatrzymał się u plebana w Sławkowie. Ten go ugościł, latali koło niego na zakrystii ministranci. Lubili go. Chyba sypiał tam wcześniej parę razy. Bioły pojadł i wyjrzał przez okno. Prawą stronę nieba podszył gęsty mrok i z ulicy znikał ostatni cień bosego chłopca. Jaskółki śmigały nisko nad żydowskim cmentarzem. Wypełniło go zagęszczone światło, jakby uciekało z miejsc, które osaczał cień.
– Pójdę już, dobrodzieju – powiedział Bioły, a tamten:
– Nie, nie, gdzie pójdziesz, deszcz idzie.
– Nie, dobrodzieju, pójdę już, bo idzie deszcz.
Więc poszedł. Szedł i szedł. Szedł za słońcem, coraz szybciej, uciekając przed kreską cienia. Przeszedł brodem białą rzekę i wyszedł na olkuski gościniec. Mijał ludzi i zwierzęta. Niech będzie pochwalony, na wieki wieków. Przed słońcem wysypały się czarne plamy chmur i na ziemię zstąpił chłód. Ale Bioły ciągle błyszczał na ścieżce słońca, jak sól.
Przeżyłeś kiedyś, młody, wielką burzę w lesie? Gdy pozdzierane liście zatykają ci ryj, a wiatr wygina kręgosłup, byś oddał mu pokłon? Nie, zaczyna się inaczej. Spokojnie, na pokuszenie. Misa nieba lśni jak wylizana przez psa. Jedynie ciepły wiatr wzmaga się i zacina, i krupy zimnego piachu rypią ci między zęby, zatykają uszy i nos, i wicher rośnie, i turbany białych ziaren okręcają ci się wokół głowy, więc ślepniesz, płaczesz, przymykasz oczy i dopiero gdy je otworzysz, niebem płynie zielony, porwany cień, by wlać się do leśnych dziupli i twojego gardła i zamieszkać w nim – i dopiero wtedy zaczyna się kara.
Gdy Bioły otworzył oczy i wypłukał z nich piach, ujrzał po lewej na obrośniętym zielskiem wzgórzu samotny, stary dąb. Pewnie pamiętał Kościuszkę. Krople ciężkie jak agrest rąbały Biołemu o spieczony kark.
*
Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.