Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki: „Miedza”

materiały prasowe
Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny, na wie­ki wie­ków. Przed słoń­cem wy­sy­pa­ły się czar­ne pla­my chmur i na zie­mię zstą­pił chłód. Ale Bio­ły cią­gle błysz­czał na ścież­ce słoń­ca, jak sól.

Bioły

Won. Cze­goś tu chcioł? Kto cię tu pro­sił? I na co? Co ro­bisz o czwar­tej nad ra­nem we wsi, któ­rą oto­czy­ła śmierć? Idź stąd. Ich oszu­kasz, mnie nie. Je­steś taki jak oni. Nie do­trzy­mu­ją obiet­nic da­nych sa­mym so­bie. Bro­nisz się, ale już sam nie wiesz przed czym. Ja wiem, ale ci nie po­wiem, bo nie mam siły. Bo cię nie znam. Miesz­ka we mnie nie­uf­ność, dzię­ki któ­rej prze­trwam. Z nie­zna­jo­my­mi nie roz­ma­wiam, więc wyjdź z mo­jej wsi. Pó­kim grzecz­ny. Po­wie­dzia­łem ci – won.

Po­wta­rzam ci, nie bądź jak oni. Je­stem zmę­czo­ny i sie­dzę na swo­jej ław­ce, któ­ra jest w tej wsi ostat­nia. Zmę­czy­łem się, tak, tro­chę wy­pi­łem, bo była za­ba­wa. Pie­czon­ki, ma­jów­ka. Gów­no, nie za­ba­wa. Paru drę­twych lu­dzi, no­wo­mo­wa z unii, na sce­nie or­ga­ni­sta za parę stów i rzad­kie sto­ły. Nic ni­ko­mu nie wy­pa­da i cią­gle leje. Jak ktoś do­sta­nie w mor­dę, dzwo­nią po po­li­cję. Pra­wie nikt nie pije, pa­lić nie wol­no, więc o pół­no­cy wy­cho­dzą. Pod­no­szą się i zni­ka­ją w ciem­no­ści, jak­by go­ni­li prze­zna­cze­nie. Więc zo­sta­ję sam. Do­pi­jam cie­płe piwo i pa­trzę na sput­ni­ki. Tak, gów­no nie za­ba­wa. Kie­dyś były za­ba­wy. Jezu Chry­ste, na za­bi­cie. Ro­bi­ło je oespe w każ­dą so­bo­tę, chy­ba że lało. Na wszyst­ko były pie­nią­dze i czas. Od maja do wrze­śnia. Gdy słoń­ce cho­wa­ło się za ko­mi­na­mi, scho­dzi­li się jak ston­ka, wy­peł­za­li z cha­łup i zza skle­pów, z flasz­ka­mi za pa­zu­chą i port­fe­la­mi ster­czą­cy­mi z tyl­nych kie­sze­ni. Naj­pierw pod gór­kę as­fal­tów­ką, po­tem koło dębu w pra­wo po żwi­rów­ce i dłu­ga na po­la­nę. Ry­tu­ał od­by­wał się w ciem­nym le­sie. Jak­by chcie­li go ukryć przed za­zdro­ścią świa­ta. Żeby nikt nie wi­dział, jak piją ży­cie. Żeby star­czy­ło tyl­ko dla nich. Jak­by w pi­jac­kiej ma­li­gnie wi­dzie­li, co przy­nie­sie przy­szłość. Pię­ciu chło­pa. Sak­so­fon, per­ku­sja, wo­kal, dwie gi­ta­ry. Nie tak jak dziś ten elek­tro­dżi­had. Aż nogi same cho­dzi­ły. Bu­fet i trąb­ki bia­łe­go ku­rzu. Pi­ski i krzy­ki spod lasu. Jak­by za­rzy­na­li noc. Przy­cho­dzi­li co ty­dzień, by trwać. Od so­bo­ty do so­bo­ty. Od wie­czo­ra do rana. Cze­kać na ko­lej­ne opo­wie­ści, któ­re po­zwa­la­ły żyć. Dziś wszyst­ko umar­ło. Za­czę­li się wie­szać.

Za­wsze sia­da­łem na tej ław­ce, za­nim wró­ci­łem do domu. Buch, buch, buch – aż dud­ni­ło pod że­bra­mi, echo ka­pe­li nio­sło się do świ­tu jak dzi­ka fala, pod któ­rą las pęka w czar­nych szwach. Bia­ły miś na sak­so­fon o trze­ciej nad ra­nem. Wszyst­ko wi­ro­wa­ło. Nie mo­głem odejść. Ciem­ność, za­pach wódy i ze­schnię­te usta. Ni­ski wo­kal nad ba­gna­mi. Prze­krwio­ne śle­pia i spło­szo­ne sar­ny. Rżnę­li, ile fa­bry­ka dała, jak­by chcie­li wy­stra­szyć świa­tło. Pra­gnę­li, by ta noc trwa­ła wiecz­nie. Jak­by tań­czy­li ostat­ni raz w ży­ciu. Sie­dzia­łem na tej ław­ce z przy­mru­żo­ny­mi ocza­mi i ły­ka­łem reszt­ki dźwię­ków, bo na ple­cach wy­ra­stał mi świt. Gdy się ob­ra­ca­łem, ze wscho­du wzbi­ja­ło się cięż­kie słoń­ce i biły ko­ściel­ne dzwo­ny. Ja­sne świa­tło grza­ło w kark. Kury wy­cho­dzi­ły z kur­ni­ków. W le­sie bu­dzi­li się po­bi­ci przez noc. Pierw­si łow­cy szu­ka­li mo­net zgu­bio­nych w mie­tli­stych tra­wach. Za­sy­pia­łem, gdy moją izbę wy­peł­nia­ła py­lą­ca ja­sność. Było mi do­brze.

Tak my­śla­łem. I to mnie zgu­bi­ło, mło­dy. Cza było nie my­śleć, tyl­ko żyć. Nie my­śleć, nic. Ci, co my­śle­li, już daw­no nie żyją. Dla­te­go te­raz sie­dzę na tej ław­ce o czwar­tej nad ra­nem i trzy­mam się moc­no tej po­rż­nię­tej de­ski. Skąd ty w ogó­le je­steś? Po coś tu przy­lazł? A zresz­tą, dziś ganc egal. Zejdź z tej dro­gi, chło­pie, psy wyją, sia­daj. Masz ognia? Daj.

Ale ha­muj się, na skra­ju sia­daj. Na środ­ku ja sie­dzę. Ja je­stem kró­lem tej ław­ki, za­pa­mię­taj. Wszy­scy o tym wie­dzą i mi się zsu­wa­ją. Wy­grza­łem ją przez pięć­dzie­siąt lat i nie od­dam za unię, szen­gen i do­ta­cje na las. Tyl­ko nie ga­daj o so­bie, u was tak trze­ba, ja wiem, ale nic mnie to nie ob­cho­dzi. Je­śli przy­je­cha­łeś słu­chać, to słu­chaj. Po­zwa­lam.

Szu­kam go od lat, wiesz? Mó­wi­li na nie­go Bio­ły. Sia­dam tuż przed świ­tem w te mar­twe noce na mo­jej oca­la­łej ław­ce i cze­kam. Cze­kam. Wie­rzę, że kie­dyś się po­ja­wi, jak ty. Cho­dzę po po­lach, za­glą­dam do ka­pli­czek, na czar­ne ba­gna i w prze­rę­ble. I dziś na pie­czon­kach też wy­mkną­łem się do lasu, wy­ostrzy­łem wzrok. Nie było go tam. Znów nie wró­cił. Ale kie­dyś go znaj­dę, mię­dzy rze­ka­mi. Mó­wię ci. Obie­cu­ję. Bo to mu­sisz wie­dzieć już te­raz – na­szą wieś opły­wa­ją dwie rze­ki: czar­na i bia­ła.

Ta, Bio­ły. Opo­wia­dał mi dzia­dek, a jemu jego. Więc i ja opo­wiem. Niech ci bę­dzie, masz.

Bio­ły był pu­stel­ni­kiem. Szedł z Cze­la­dzi do Kra­ko­wa na od­pust Sta­ni­sła­wa. Pro­sty, bity go­ści­niec. Skó­rza­ne san­da­ły na rze­mie­nie, bia­ły ha­bit, czar­ny wór z chle­bem i sło­ni­ną. Szedł na po­łu­dnie, jak to u nas, wśród bia­łych zbóż i bia­łych skał, do­lin­ny­mi ży­ła­mi świa­tła, wśród spa­lo­nych na gra­nat ciał. Za­trzy­mał się u ple­ba­na w Sław­ko­wie. Ten go ugo­ścił, la­ta­li koło nie­go na za­kry­stii mi­ni­stran­ci. Lu­bi­li go. Chy­ba sy­piał tam wcze­śniej parę razy. Bio­ły po­jadł i wyj­rzał przez okno. Pra­wą stro­nę nie­ba pod­szył gę­sty mrok i z uli­cy zni­kał ostat­ni cień bo­se­go chłop­ca. Ja­skół­ki śmi­ga­ły ni­sko nad ży­dow­skim cmen­ta­rzem. Wy­peł­ni­ło go za­gęsz­czo­ne świa­tło, jak­by ucie­ka­ło z miejsc, któ­re osa­czał cień.

– Pój­dę już, do­bro­dzie­ju – po­wie­dział Bio­ły, a tam­ten:

– Nie, nie, gdzie pój­dziesz, deszcz idzie.

– Nie, do­bro­dzie­ju, pój­dę już, bo idzie deszcz.

Więc po­szedł. Szedł i szedł. Szedł za słoń­cem, co­raz szyb­ciej, ucie­ka­jąc przed kre­ską cie­nia. Prze­szedł bro­dem bia­łą rze­kę i wy­szedł na ol­ku­ski go­ści­niec. Mi­jał lu­dzi i zwie­rzę­ta. Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny, na wie­ki wie­ków. Przed słoń­cem wy­sy­pa­ły się czar­ne pla­my chmur i na zie­mię zstą­pił chłód. Ale Bio­ły cią­gle błysz­czał na ścież­ce słoń­ca, jak sól.

Prze­ży­łeś kie­dyś, mło­dy, wiel­ką bu­rzę w le­sie? Gdy po­zdzie­ra­ne li­ście za­ty­ka­ją ci ryj, a wiatr wy­gi­na krę­go­słup, byś od­dał mu po­kłon? Nie, za­czy­na się in­a­czej. Spo­koj­nie, na po­ku­sze­nie. Misa nie­ba lśni jak wy­li­za­na przez psa. Je­dy­nie cie­pły wiatr wzma­ga się i za­ci­na, i kru­py zim­ne­go pia­chu ry­pią ci mię­dzy zęby, za­ty­ka­ją uszy i nos, i wi­cher ro­śnie, i tur­ba­ny bia­łych zia­ren okrę­ca­ją ci się wo­kół gło­wy, więc ślep­niesz, pła­czesz, przy­my­kasz oczy i do­pie­ro gdy je otwo­rzysz, nie­bem pły­nie zie­lo­ny, po­rwa­ny cień, by wlać się do le­śnych dziu­pli i two­je­go gar­dła i za­miesz­kać w nim – i do­pie­ro wte­dy za­czy­na się kara.

Gdy Bio­ły otwo­rzył oczy i wy­płu­kał z nich piach, uj­rzał po le­wej na ob­ro­śnię­tym ziel­skiem wzgó­rzu sa­mot­ny, sta­ry dąb. Pew­nie pa­mię­tał Ko­ściusz­kę. Kro­ple cięż­kie jak agrest rą­ba­ły Bio­łe­mu o spie­czo­ny kark.

*

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną