Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Książki

Fragment książki: „Czysta biała rasa”

materiały prasowe
Chcieliśmy wyjechać, ale miejscowy komendant Wehrmachtu nie wydał nam pozwolenia. Był 30 kwietnia; nie wiedzieliśmy, że Hitler tego dnia popełnił samobójstwo.

Prolog

Dla moich sióstr, mojego brata i dla mnie wojna upłynęła w pokoju.


W lecie nie było dnia, żebym nie jeździł konno nad rzekę. Ojciec nadzorował stację ogierów reproduktorów na południu Polski. Miał w swojej pieczy przeszło sto koni rasowych, najszlachetniejszych w Rzeszy. Każdej wiosny wyruszały od stadniny do stadniny, by pokrywać klacze; w lipcu były już z powrotem. Znajdowały się wśród nich smukłe ogiery pełnej krwi angielskiej, dwa lipicany z Hiszpańskiej Szkoły Jazdy z Wiednia, pięć skonfiskowanych we Francji berberów, garść arabów – czystokrwiste lub półkrwi, a także pociągowe norikery i poczciwe hucuły, na których sam się uczyłem jeździć, odkąd skończyłem pięć lat.

Mieszkaliśmy w Schloss Ochab [Ochaby], w otynkowanym na biało dworku, który pełnił funkcję kwatery oficerskiej. Stacja ogierów Draschendorf [Drogomyśl] znajdowała się po drugiej stronie Wisły – to tam żyli polscy rymarze, strażnicy stadniny i chłopcy stajenni; najmłodsi zajmowali strych na siano ponad stajniami. Auschwitz leżało trzydzieści pięć kilometrów w górę rzeki. My, dzieci, nie wiedziałyśmy, co to jest Konzentrationslager. To było trudne słowo i dlatego mówiłyśmy Konzertlager. Tuż przed Bożym Narodzeniem wybieraliśmy tłustego świniaka do zaszlachtowania. „Churchill, kolej na ciebie” – mówił ojciec, przerzynając zwierzęciu gardło.

Trzymałem się w pobliżu, podskakując z podekscytowania, choć nie miałem pojęcia, kim jest Churchill. Rzeźnik wyrabiał z mięsa roladę i kiełbasy, które starczały nam na wiele miesięcy. W wieczór wigilijny matka śpiewała ze śpiewnika ewangelickiego, akompaniując sobie na pianinie. Ojciec grał na wiolonczeli; pobierał lekcje od wiolonczelistki specjalnie sprowadzonej w tym celu z Wiednia – młodej kobiety, która budziła w nas niezwykły respekt, bo jako jedyna miała odwagę wyrazić zdanie odmienne od ojcowskiego.

Zarówno w stosunku do swoich podwładnych, jak i wobec nas ojciec był twardy i surowy. Nigdy nie bił nas pasem, rozdzielał jednak szturchnięcia. W równych odstępach czasu zwoływał nieżonatych chłopców stajennych na apel i kazał im opuszczać spodnie; między tymi chłopcami przechodził później weterynarz, by sprawdzić, czy nie mają chorób wenerycznych. Latem 1944 roku ojciec kazał zamontować na dachu Schloss Ochab syrenę i wystawił nocną wartę, byśmy mogli spać spokojnie. Zaczął mi się śnić „der Iwan”: że przyjdzie i nas złapie – nas albo konie.

Wiedzieliśmy, że Rosjanie zbliżają się szybko, że odparli już naszych żołnierzy spod Wołgi daleko za Dniepr. Ale Wisła, jak nas zapewniano, miała ich zatrzymać. Nasz dom stał po dobrej stronie rzeki, sama stacja ogierów leżała jednak na wschodnim brzegu. Za żadną cenę nie można było dopuścić do tego, by konie dostały się w ręce Armii Czerwonej.

Ojciec rozpoczął ćwiczenia przymusowej ewakuacji. W nieoczekiwanych momentach kazał włączać syrenę i należało wtedy pędem osiodłać połowę koni, a resztę zaprząc do wozów i powozów z wozowni. Owies i siano, sznury, uprząż, narzędzia kowalskie i weterynaryjne – wszystko było ładowane i przytraczane i w ciągu trzech godzin na drodze stała kolumna mężczyzn i koni. Kiedyś odwiedziła nas jakaś wysokiej rangi persona i podczas obchodu ojciec wydał rozkaz wymarszu. Kolumny posłał jednak nie przez most, lecz prosto w Wisłę. Musieli przez nią przebrnąć wszyscy, a na drugim brzegu trzeba się było jeszcze wspiąć na wzgórze. „Na wypadek, gdyby wróg unicestwił mosty” – wyjaśnił nam ojciec wieczorem.

7 sierpnia 1944 roku po raz pierwszy pojawiła się na niebie chmara rosyjskich myśliwców. Wybiegłem na dwór i spod buka przyglądałem się ich przelotowi. Powietrze drżało od dudnienia. Myśliwców było tyle, że w biały dzień zaczęło się zmierzchać. Jeden spośród nich otworzył luk. Wyślizgnęła się z niego bomba i spadła na dom mieszkalny położony dokładnie za naszym, przy prywatnych stajniach, gdzie trzymano konie do zaprzęgu, a także Hildacha, wierzchowca ojca. Czekałem w napięciu na wybuch, jednak nie nastąpił. Pocisk zawierał benzynę, ale ta wyciekła, tworząc błotniste kałuże wokoło. „Bomba zapalna – powiedział ojciec – przeznaczona dla nas”. Miałem dziewięć lat. Od tej chwili wiedziałem, że wojna dotrze również tutaj.

Dwa lata młodsza ode mnie siostra i ja uczyliśmy się strzelać z pistoletu. „Beate! Zachowujżeż się jak córka żołnierza!” – wysłuchiwała, gdy okazywała lęk lub też z czymś sobie nie radziła. Nie wiedzieliśmy, że ojciec od tygodni zabiegał o możliwość ewakuowania swoich ogierów za Odrę. Nie otrzymał jednak pozwolenia, bo taki manewr byłby oznaką słabości. Nic nie mogło wskazywać na to, że Rzesza chyli się ku upadkowi, zatem nasze życie powróciło na utarte tory. W pierwszym tygodniu roku 1945 przygotowywaliśmy się do nowego sezonu pokrywania; 16 stycznia świętowaliśmy siódme urodziny Heidi – zaprosiła koleżankę i wszyscy byli weseli. Nazajutrz rano komendant zadzwonił do ojca. „Natychmiastowa ewakuacja!” – brzmiał rozkaz. Rosjanie tej nocy przekroczyli Wisłę i w każdej chwili mogło nastąpić ich natarcie.

Matka pakowała kufry, a mnie, Beate i Heidi kazała wziąć zeszyty szkolne i po jednej zabawce. Przy stole smarowała potężną górę kanapek. Heidi i ja mieliśmy wyruszyć jako pierwsi, razem ze starszym szeregowym. Nasz woźnica czekał już w saniach, by zawieźć nas na stację. Było jeszcze ciemno i tylko słabo błyszczał śnieg. Przyszło mi do głowy, że krajobraz żegna się z nami. Musieliśmy czekać na pociąg trzy kwadranse, a potem pięć razy się przesiadać. Dotarliśmy na miejsce naszego schronienia za Odrą – już nie w Polsce, lecz w Czechosłowacji.

W środku nocy przyjechał nasz kierowca samochodem służbowym – razem z matką i Beate oraz dwójką maluchów. Ojciec jechał za nimi wozem zaprzężonym w konie. Jego żołnierzom i służbie pokonanie drogi zajęło pięć dób, w dwudziestostopniowym mrozie. Kto siedział w siodle, ciągnął jeszcze za uzdę jednego ogiera. Żeby nie zamarznąć, jeźdźcy musieli co godzinę zsiadać z koni i maszerować przez kilkadziesiąt minut. Naszą nową kwaterą okazało się gospodarstwo pewnej baronowej; w stajniach znaleźliśmy dość miejsca dla koni. Poczułem się bezpiecznie również dlatego, że Odra była głębsza od Wisły.

Ale w pierwszym tygodniu lutego matka zachorowała; zaczęła się uskarżać na kłucie w podbrzuszu. Ojciec zawiózł ją samochodem służbowym do szpitala w Olmütz [Ołomuniec], w którym natychmiast ją zatrzymano. Co drugi dzień jeździł ją odwiedzać i za każdym razem brał ze sobą jedno z dzieci. Heidi, która pojechała pierwsza, opowiadała wieczorem, że matka była blada jak płótno i miała zapadnięte policzki. 15 lutego przyszła kolej na mnie. Kiedy dotarliśmy na miejsce, Frau Hartwig, która doglądała matki, czekała na nas przy bramie. Ojciec wysiadł z auta i rozmawiał z nią przez chwilę drżącym głosem. Natychmiast odgadłem, że z mamą jest coś nie tak. W samochodzie było okropnie zimno, a ja siedziałem w nim i czekałem. Nagle ojciec odwrócił się do mnie.

„Friedel! Mutti ist tot!” – oznajmił.

Weszliśmy do szpitala; przechodziliśmy wysokimi korytarzami, a potem klatką schodową na górę. Kiedy ujrzałem leżącą sukienkę mamy, nie mogłem się już dłużej powstrzymać. Frau Hartwig i pielęgniarki próbowały mnie pocieszać, ale nadaremnie; dopiero ojciec musiał podnieść swój głos majora. Płakanie uznawał za nieprzystające żołnierzom, oduczył nas go wcześnie. Nazajutrz skremowano matkę na cmentarzu w Olmütz, a prochy wsypano do miedzianej urny. Szkoda, że nie mogliśmy zaśpiewać ulubionej pieśni mamy, Befiehl du deine Wege – organista nie miał do niej nut. Po zakończeniu ceremonii ojciec nakazał Beate i mnie, byśmy – jako najstarsi – od tej pory zachowywali się bardzo dzielnie. Powiedział, że powinniśmy się spodziewać jeszcze wielu trudnych chwil. Nie śmieliśmy zapytać: „Co to za trudne chwile?”. Ale oboje mieliśmy poczucie, że ojciec dzieli się z nami czymś ważnym ze świata dorosłych, i choćby tylko z tego powodu poczuliśmy się duzi.

Krótko po moich dziesiątych urodzinach ojciec nas opuścił. Otrzymał rozkaz przewiezienia koleją jak największej liczby koni w kierunku Drezna. Tam miał próbować przetransportować je przez Łabę, a gdyby się to powiodło, chciał wrócić po nas i ostatnie piętnaście ogierów, których nie mógł zabrać. My w tym czasie mieliśmy utworzyć Nachkommando stacji ogierów Draschendorf pod wodzą sierżanta Wiszika. Ojciec wyruszył w sobotę przed Wielkanocą i nigdy więcej go nie ujrzeliśmy. Pożegnanie przebiegło w wielkim pośpiechu, ponieważ nieoczekiwanie zwolniły się wagony bydlęce.

Przez cały kwiecień czekaliśmy na jego powrót. Codziennie dochodziły do nas nowe wieści o Rosjanach. Straż przednia Armii Czerwonej sunęła jak błyskawica na Berlin, sporo na północ od nas, ale rozciągający się za nią front zawijał w naszym kierunku. A ojciec wciąż nie wracał. Z końcem kwietnia sierżant Wiszik wziął sprawy w swoje ręce i zaczął planować naszą ucieczkę. Poza dwoma niemieckimi kapralami nasza grupa liczyła jeszcze siedmiu polskich stajennych. Plus piętnaście koni, wśród których były angielski folblut Poseur, Nero rasy holsztyńskiej, Ibn Saud i Dakkar – dwa ogiery półkrwi arabskiej – i oba lipicany z cesarskiego maneżu w Wiedniu: Conversano Olga i Conversano Gratiosa – dwóch srebrnobiałych dżentelmenów w wieku szesnastu i dwudziestu jeden lat. By je od siebie odróżnić, posługiwaliśmy się tylko ich imionami po matkach: Olga i Gratiosa, co oczywiście brzmiało zabawnie, bo były to ogiery reproduktory.
Tuż przed wyjazdem zostały świeżo podkute przez wioskowego kowala.

Babcia, która od kremacji matki została z nami, siedziała z maluchami w krytym plandeką wozie. Nie rozstawała się z torbą o dużych uchach; znajdowała się w niej urna z prochami matki. Kierowca ojca miał jechać na przedzie ze sztandarem stadniny ogierów Draschendorf, ale nieoczekiwanie samochód nie chciał zapalić i trzeba było wziąć go na hol. Siedziałem obok szeregowego Sylwestra na płaskim wozie zaprzężonym w lipicany.

Wykonywaliśmy wszystko dokładnie tak, jak nakazał nam ojciec, tyle że nie mieliśmy konnego zwiadowcy ani przed, ani za sobą. Kiedy zatrzymywaliśmy się na postój, tworzyliśmy małą karawanę o długości jakichś sześćdziesięciu metrów. Chcieliśmy wyjechać, ale miejscowy komendant Wehrmachtu nie wydał nam pozwolenia. Był 30 kwietnia; nie wiedzieliśmy, że Hitler tego dnia popełnił samobójstwo. Ten komendant zresztą też nie. Dopiero 6 maja pozwolił nam ruszyć. Mieliśmy zamiar podążyć na zachód wzdłuż szlaku zwanego Sudetenstraße [Droga Sudecka], który omijał Pragę łukiem. Celem, do którego zdążaliśmy, była duża stadnina lipicanów w Hostau [Hostouň] w Szumawie, blisko granicy z Niemcami. Jednak ledwie co zaczęliśmy podróż, a już musieliśmy się zatrzymać: droga była zbyt stroma, padało, wyglądało na to, że wozy są przeciążone. Pierwszego dnia zrobiliśmy może ze dwadzieścia kilometrów, nie więcej. Szczęście, że mogliśmy zatrzymać się na noc w przędzalni lnu, gdzie zalegały góry szmat, z których przygotowaliśmy sobie posłanie. Gdy tylko zamknąłem oczy, wszędzie widziałem Rosjan o czerwonych gębach.

Następnego dnia musiałem dosiąść konia. I kiedy jeden z chłopców stajennych wysuwał się trochę naprzód, rzucał mi powróz wierzchowca, którego prowadził. Naszego jedynego wałacha sprzedaliśmy za sześćset reichsmarek jakiejś rodzinie, która miała wóz, ale nie konia. Drogi zapełniały się uciekinierami i jeńcami przemieszczającymi się pieszo w kolumnach. Kto tylko był Niemcem, brał nogi za pas. Wokoło rozlegało się muczenie od dawna niedojonych krów. Gdy mijaliśmy opuszczone gospodarstwo, Polacy zeskakiwali z koni, by znaleźć cokolwiek do jedzenia, na przykład jajka, które wypijali jednym haustem. Po przerwie południowej, która trwała o wiele za długo, zaczęli się buntować. Zażądali zapłaty z góry w złotówkach, w przeciwnym razie nie zamierzali poświęcać się dla „rodziny majora”. Dosłownie tak się wyrazili. Babcia wspięła się na kozioł i przemówiła do nich ostro, jak zrobiłby to ojciec. Pomogło na trochę, bo postanowili nie odchodzić.

Ale w nocy z 8 na 9 maja, którą spędziliśmy pod rozgwieżdżonym niebem, upili się. Mieliśmy zwinąć obóz o świcie. Już siedziałem gotowy i czekałem, by powozić. Nagle ktoś krzyknął: „Ruscy wokoło!”.

Nie było sensu nic robić. Wszędzie zaczęły się pojawiać kobiece twarze, twarze Mongołek. Jeszcze nigdy nie widziałem kobiet żołnierzy, a tym bardziej Azjatek. Nosiły broń przewieszoną na krzyż przez pierś, a z pasków zwisały im wielkie magazynki bębnowe. Niektóre z kobiet leżały na wozach na brzuchach. Przemknęło mi przez myśl, że niemieccy żołnierze siedzieliby prosto. Dwie żołnierki podeszły do mnie, śmiejąc się; dostrzegłem błysk złota w ich ustach. W następnej chwili wycelowały we mnie. Machając lufami karabinów, nakazały mi zejść z kozła. Byłem pewien, że wezmą mnie na Syberię. Okazało się jednak, że wcale nie interesował ich dziesięcioletni wyrostek o słomianych włosach. Ich uwagę przykuły dwa lipicany. Musiałem oddać im lejce i na tym się skończyło.
(...)

*

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną