Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Książki

Fragment książki: „Spokojny chaos”

materiały prasowe
Kiedy jestem wystarczająco blisko, zauważam, że to kobieta. Przypominam sobie dwójkę zrozpaczonych dzieci na brzegu: „Mamo!”. Głowa niknie pod wodą i znów się wynurza zgodnie z niepojętą kombinacją sił, która zdaje się już kobiecie całkowicie obca.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

– Tam! – mówię.

Właśnie skończyliśmy z Carlem surfować. Surfing: jak dwadzieścia lat temu. Pożyczyliśmy deski od dwóch chłopaczków i rzuciliśmy się między długie i wysokie fale, tak niecodzienne na Morzu Tyrreńskim, w którym skąpało się całe nasze życie. Carlo bardziej agresywny i nieustraszony, pohukujący, wytatuowany, podstarzały, z długimi włosami rozwianymi na wietrze i kolczykiem połyskującym w słońcu; ja ostrożniejszy, bardziej stylowy, dokładny i opanowany, i – jak zwykle – bardziej niewidoczny. Jego osławiona klasa beat i moja stara powściągliwość na dwóch mknących w słońcu deskach, i nasze dwa światy, które znów brały się za bary jak za cudownych czasów młodzieńczych bójek – bunt kontra przewrót – kiedy w powietrzu fruwały krzesła, i to nie na żarty. Nie chodzi o to, że stworzyliśmy jakieś wielkie widowisko, sukcesem już było, że nie pospadaliśmy z desek; albo raczej, daliśmy pokaz w wykonaniu kogoś, kto kiedyś też był młody i krótko wierzył, że pewne siły mogą naprawdę wziąć górę, i nauczył się w owym czasie całej masy rzeczy, które okazały się potem zupełnie bezużyteczne, tak jak gra na congas albo toczenie monety w stylu Davida Hemmingsa w Powiększeniu, albo jeszcze zwalnianie uderzeń serca, żeby symulować rzadkoskurcz i zostać uznanym za niezdolnego do służby wojskowej, czy tańczenie ska albo zwijanie skrętów jedną ręką, rzut oszczepem, medytacja transcendentalna czy właśnie surfowanie. Dwóch chłopaczków nie mogło tego zrozumieć, Lara i Claudia poszły już do domu, natomiast Nina 2004 wyjechała wcześnie rano (Carlo zmienia narzeczone co roku i dlatego ja i Lara zaczęliśmy opatrywać je datami): nie było nikogo, kto mógłby się nacieszyć naszym występem, stworzyliśmy więc przedstawionko tylko dla nas dwóch. To była jedna z takich zabaw, które mają sens wyłącznie dla braci, ponieważ brat jest świadkiem nietykalności, jakiej od pewnego momentu nikt inny nie jest skłonny ci przyznać.

– Tam! – mówię nagle.
Potem wyciągnęliśmy się na piasku, żeby wyschnąć, ociężali z wysiłku, z zamkniętymi oczami, podczas gdy wiatr wichrzył nam włosy na piersiach, i tak w ciszy odpoczywaliśmy. W pewnej chwili zorientowaliśmy się jednak, że gdy rozkoszowaliśmy się tym spokojem, umykało nam coś, co od jakiegoś czasu hałaśliwie dawało o sobie znać: krzyki. Usiadłem, a Carlo natychmiast poszedł w moje ślady.

– Tam! – mówię nagle, wskazując na grupkę bardzo wzburzonych osób jakieś sto metrów od nas. Zrywamy się raptownie na równe nogi, nasze mięśnie są jeszcze rozgrzane po długim skakaniu po falach, i biegniemy w stronę niewielkiego tłumu. Zostawiamy telefony, okulary, pieniądze, wszystko: nagle nie istnieje nic innego poza tą grupką ludzi i ich krzykami. Pewne rzeczy robi się bez zastanowienia.

Czas, który teraz następuje, jest czymś na kształt błyskawicznej sekwencji mediumistycznej, gdzie jedynym odczuciem pozostaje całkowita jedność z moim bratem: pytania, co się stało, nieprzytomny stary mężczyzna leżący na brzegu, jakiś blondyn próbujący go reanimować, rozpacz dwojga dzieci krzyczących: „Mamo!”, przestraszone twarze osób wskazujących na morze, w oddali dwie głowy zagubione wśród fal i nikogo, kto próbowałby coś zrobić. Pośród tego jakby frenetycznego bezruchu wyróżnia się błękitne spojrzenie Carla, intensywne, przepełnione nadzwyczajną energią kinetyczną: spojrzenie to mówi, że z jakiegoś bezdyskusyjnego powodu to my powinniśmy rzucić się na ratunek tym dwóm nieszczęśnikom, i że w rzeczywistości jest tak, jakbyśmy już to uczynili, właśnie tak, jakby było już po wszystkim, a my, dwaj bracia, staliśmy się bohaterami tego obcego motłochu, ponieważ jesteśmy nadzwyczajnymi istotami wodnymi. To my jesteśmy Trytonami i dla ocalenia ludzkich istnień możemy poskromić fale z taką samą naturalnością, z jaką poskromiliśmy je, pływając dla rozrywki na deskach surfingowych, a tu wokół nie ma nikogo, kto zdołałby to uczynić.

Wbiegamy do wody i docieramy aż do miejsca, gdzie rozbijają się pierwsze fale. Tam natykamy się na dziwnego mężczyznę, wychudzonego i rudowłosego, usiłującego rzucić niezdarnie w stronę pełnego morza króciutką linę, gdy tymczasem czekający na ratunek ludzie oddaleni są co najmniej o trzydzieści metrów. Mijamy go jednym skokiem, on patrzy na nas oczami, których nigdy nie zapomnę – oczami kogoś, kto pozwala innym umrzeć – i tchórzliwym głosem, godnym tych oczu, próbuje nas zniechęcić:

– Nie idźcie tam – syczy. – Wy też możecie tam zostać.
– Spierdalaj! – odpowiada Carlo chwilę przed zanurkowaniem pod jedną z fal. Zaczyna płynąć. Robię to samo i płynąc, widzę pod światło czarne cienie cefalów ślizgających się horyzontalnie wzdłuż zielonego muru, który tworzy się za każdym razem, kiedy fala się podnosi, żeby potem rozbić się nade mną: te ryby surfują, bawią się podobnie jak my jeszcze kilkanaście minut temu. Widziane z brzegu dwie głowy zdawały się blisko siebie, ale w rzeczywistości są dosyć oddalone, więc w pewnym momencie ja i Carlo musimy się rozdzielić: daję mu znak, żeby skierował się na prawo, gdy ja ruszam bardziej w lewo. Patrzy na mnie z uśmiechem, potakuje i znów czuję się niezwyciężony; obydwaj zaczynamy płynąć co sił w ramionach.

Kiedy jestem wystarczająco blisko, zauważam, że to kobieta. Przypominam sobie dwójkę zrozpaczonych dzieci na brzegu: „Mamo!”. Głowa niknie pod wodą i znów się wynurza zgodnie z niepojętą kombinacją sił, która zdaje się już kobiecie całkowicie obca. Krzyczę do niej, żeby się trzymała, i wzmacniam uderzenia ramion, gdy tymczasem bardzo silny nurt próbuje znieść mnie w inną stronę. Ta kobieta trafi ła w sam środek wiru. Zbliżywszy się na parę metrów, zaczynam rozróżniać jej wyraźne rysy twarzy, nieco spłaszczony nos, trochę jak u Julie Christie, ale przede wszystkim całun czystego przerażenia, jaki opadł jej na oczy: jest u kresu wytrzymałości, nie może już nawet krzyczeć, tylko szlocha. Ostatnie metry przepływam żabką i docieram do niej. Z głębin jej ciała dobywa się coś w rodzaju złowrogiego gulgotania, jak z zapchanej umywalki.

– Spokojnie, proszę pani – mówię – teraz zabiorę panią na brze…

Błyskawicznie, niemal jakby się do tego starannie przygotowała, kobieta wbija mi ręce w zagłębienie obojczyka i z całych sił wciąga mnie pod wodę. Zaskoczony w połowie zdania, piję, po czym wynurzam się nie bez trudu, pokasłując.

– Spokojnie – mówię – nie ciągn…

Kobieta ponownie ściąga mnie pod wodę, nie pozwalając dokończyć zdania, i znów piję, i z pewnym wysiłkiem wynurzam się, żeby złapać oddech. Natychmiast próbuje mnie ponownie chwycić, a ja muszę się szamotać, żeby uniknąć jej uścisku. Żeby mnie przytrzymać, nieznajoma paznokciami drapie mi piersi do krwi, powodując wielki ból. Zdyszany, niemal obdarty ze skóry, robię ramionami dwa zamachy w tył; cała moja siła, to cudowne uczucie nietykalności, z jakim wyruszyłem z brzegu, już całkowicie zniknęła.

– Nie puszczaj mnie! – Z piersi kobiety wydobywa się bulgot. – Nie puszczaj mnie!
– Proszę pani – mówię, trzymając się w pewnej odległości. – W ten sposób nic się nie da zrobić! Niech się pani uspokoi!

Ale za całą odpowiedź ona znika pod wodą i już się nie wynurza. Cholera. Nurkuję, żeby ją wyciągnąć, udaje mi się chwycić ją za włosy, gdy ona opada w dół niczym głaz, wreszcie ujmuję ją pod pachy i podciągam do góry, walcząc z nurtem, który ściąga na dno. Jest potwornie ciężka. Kiedy się wynurzam, czuję, że moje płuca za chwilę pękną, ale kobieta pozwala mi złapać kilka oddechów, zanim znów zacznie mnie podtapiać.

– Nie puszczaj mnie! – Znów to samo.

Udaremniam kolejną próbę ściągnięcia mnie w dół, uprzedzając ją mocnym uderzeniem biodrami. Teraz nie bierze mnie już z zaskoczenia i przynajmniej nie zachłystuję się wodą, ale marnuję wszystkie siły, żeby nie pozwolić się zabić, a z tym nie jest dobrze.

– Nie puszczaj mnie!
– Nie puszczę pani, nie! – krzyczę. – Ale niech pani mnie puści! Jeśli nie, utoniemy obo…

Nic z tego, teraz jest już jasne, że ta kobieta nie chce zostać uratowana, pragnie tylko, aby ktoś umarł razem z nią. A ja nie chcę umierać – myślę. Kocham życie. Mam kobietę i córkę, które czekają na mnie w domu. Za pięć dni biorę ślub. Mam czterdzieści trzy lata, mam swoją pracę: do diabła, nie mogę umrzeć…

*

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Draft Publishing.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną