Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki: „Ludzie wolą tonąć w morzu"

materiały prasowe
Na każdym oddziale psychiatrycznym toczy się między wariatami rodzaj niewidocznej wojny o hierarchę. I są łzy, jest strach i przerażenie, są ofiary i polegli.

Wojna rozgrywa się między zwariowanymi totalnie a wariatami trochę spokojniejszymi. Grupa pierwsza obejmuje schizofreników, paranoików, cierpiących na różne rodzaje demencji lub delirium oraz takich, co są w umiarkowanym lub całkowitym stanie psychozy. Grupa druga jest bardziej złożona i obejmuje psycholi, którzy utrzymują jakikolwiek kontakt z rzeczywistością. Zwykle przybywają na oddział z powodu rozmaitych zaburzeń osobowości albo jakiejś neurozy lub zaburzeń związanych z impulsywnością i samokontrolą.

Na każdym oddziale spokojniejsi panują nad wariatami totalnymi, wynoszą się nad nich, a czasem też ich gnębią i znęcają się nad nimi.

Trzeba podkreślić, że wszelkiego rodzaju depresyjni nie należą do żadnej grupy i z nikim nie walczą, po prostu pokładają się stale po jakichś kątach, z obwisłymi kończynami, pozbawieni nadziei i energii.

Niekiedy możesz się natknąć na pacjenta tak wyjątkowego, tak ekscentrycznego, nienależącego do żadnego obozu, że wojnę prowadzi głównie z samym sobą. Taki był Gawri, mój sąsiad z pokoju numer pięć. Każdego ranka, kiedy się budziłem i wychodziłem z pokoju, pytałem go, jak się dzisiaj czuje, a on dawał mi tę samą odpowiedź: „Czasem bywa, że święto się kończy”. Nie miałem pojęcia, o jakim święcie mówi, ale rozumiałem zasadę – każdego ranka, gdy wstajesz, coś się w tobie kończy. Tak przynajmniej ja to rozumiałem. A kiedy już rzucił mi to zdanie, zaczynał chodzić i nie przestawał do dziesiątej wieczorem. Wtedy wracał do pokoju i kładł się spać. Twierdził, że przez cały dzień musi być w nieustannym ruchu. Jego zachowanie było uważane za odbiegające od normy i dziwne nawet na naszym oddziale, wśród kolekcji tych, co postradali zmysły. Pamiętam, jak siedzieliśmy w kąciku dla palaczy i ktoś powiedział: „Spójrzcie na tego zwariowanego Gawriego”, a wtedy ktoś inny dopowiedział z najprawdziwszą rozpaczą: „Tak, ten Gawri to sto procent kompletnego szaleństwa. Nie wiem, czy da się go wyleczyć”.

Dla Gawriego trzeba było wymyślić od nowa całą procedurę. Jego stan wymagał odpowiedniej reakcji personelu, który starał się wynaleźć rozmaite oryginalne sposoby, żeby uporać się z jego nieustannym ruchem. Na przykład podczas jedzenia – przygotowują dla niego rodzaj zastawionego stołu, na którym jedno za drugim stoją dania składające się na posiłek, a Gawri wpada od strony korytarza niczym maratończyk do stanowiska z wodą i po prostu przechodzi koło stołu, bierze z niego szybko sztućce i talerz, po czym napełnia tym, co ma ochotę zjeść. Wszystko to oczywiście ani na chwilę nie przerywając marszu. Gawri nie uczestniczył też w terapiach grupowych na oddziale, ponieważ nie był w stanie z nami usiedzieć.

Jednakże to, co było takie rzadkie i inne u Gawriego, to nie szaleństwo motoryczne, lecz to, że był w swoim szaleństwie grzeczny i uważny. Zwykle wariaci nie dostrzegają spraw bliźnich i nigdy nie myślą o innych. Z Gawrim było inaczej. Nie przestawał chodzić, ponieważ wierzył, że gdyby przestał, byłby w stanie „zniszczyć” ludzi swoją mocą telepatyczną. I było w tym coś naprawdę ładnego i szlachetnego.

Jaka wrażliwość na otoczenie! Człowiek był gotowy poruszać się przez cały dzień, żeby inni ludzie nie ucierpieli od jego telepatycznej mocy. Kto by uwierzył, że ze wszystkich miejsc akurat w jaskini szaleńców spotka taką osobę? Coś w obecności Gawriego dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Podejrzewałem, że skoro jest obok mnie człowiek tak głęboko etyczny, że gotów jest cały dzień chodzić, bym ja nie doznał uszczerbku, mogę być spokojny. To prawda, że był może najdziwniejszym pacjentem na oddziale (razem z Ronenem schizofrenikiem, co wymyślił swój własny język, doprawdy dla nikogo niezrozumiały), ale był oddany i godny zaufania, a też dość w swoim szaleństwie zrównoważony. W jego wariackim świecie panował wzorowy porządek i takiego człowieka mogłem prawdziwie cenić. Wręcz w jakiś sposób wielbić.

Chciałem nawet poradzić Moszemu, „królowi Mesjaszowi”, żeby przydzielił również Gawriemu jakąś rolę w ramach przygotowań do końca świata, rolę kierowniczą, jak moja, ale był zbyt zajęty kłótniami z Efraimem, drugim „królem Mesjaszem”. Obaj praktycznie nie zaprzestawali ich ani na chwilę, aż w końcu, trzeciego dnia mojego pobytu w szpitalu, doradziłem im rozwiązanie – żeby napisali list do głównego rabina Izraela (aszkenazyjskiego), opowiedzieli mu swoje historie i zapytali, kto jego zdaniem jest prawdziwym królem Mesjaszem.

*

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Filo.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną