4 stycznia 2010
(…)
Z wysokości miasta Bajt Dżala, do którego wjechaliśmy, widzieliśmy drogę do „bloku” osiedli Gusz Ecjon wokół Hebronu, a także tunel wydrążony we wzgórzu, na którym się zatrzymaliśmy. Starożytne miasto Bajt Dżala, urokliwe i czyste, z wieloma zachowanymi zabytkowymi budynkami, zostało tak brutalnie przebite na wskroś. Na szczęście, w przeciwieństwie do Ramallah, nie zeszpeciły go wysokościowce. Minęliśmy miasteczko i wjechaliśmy do Betlejem główną drogą łączącą niegdyś miasto narodzin Chrystusa z Jerozolimą. Gdyby nie punkt kontrolny, jeździlibyśmy tamtędy do Jerozolimy.
Zbliżając się do muru przecinającego drogę, zobaczyliśmy pierwsze z dzieł Banksy’ego – dziewczynkę obszukującą izraelskiego żołnierza, który odłożył karabin na bok. Sugestywne – pomyślałem. Trochę dalej natrafiliśmy na obraz z kropkowaną linią i nożyczkami, jakby mur był z tektury, a jego przeznaczeniem było w końcu zostać rozciętym wzdłuż perforacji. Obok, z jednej strony, widniała mysz z procą, namalowana na małej betonowej płycie, która niegdyś stanowiła część bariery, a teraz stała porzucona na skraju drogi. Zaparkowaliśmy samochód i przeszliśmy wzdłuż muru. Usiłowałem rozeznać jego przebieg i zgadnąć, co znajduje się po drugiej stronie, ale było to trudne, ponieważ mur na tym odcinku jest bardzo kręty.
Betlejem nie było już tym kwitnącym miastem, które zapamiętałem z czasów młodości, lecz miastem-skazańcem, odciętym od Jerozolimy Wschodniej oraz całej reszty Zachodniego Brzegu, swojego krwiobiegu, i porzuconym na pastwę losu. Czuło się, że mieszkańcy zostali wypędzeni na zawsze, zamknięto za nimi bramy, a klucze ciśnięto do rynsztoka.
Widzieliśmy taksówki czekające po stronie betlejemskiej, gdzie mur dzieli autostradę, niegdyś bardzo ruchliwą. Taksówkarze, rozpaczliwie potrzebujący pracy, nie kryli rozczarowania, że nie chcemy skorzystać z ich usług. Po ich prawej stronie ciągnęły się dwa długie przejścia dla pieszych ograniczone metalowymi kratami, jedno przeznaczone do wchodzenia na teren Jerozolimy, drugie do wychodzenia. O poranku przejścia te były pełne Palestyńczyków, którym szczęśliwie udało się uzyskać pozwolenia na pracę w Izraelu. Teraz nie było tam nikogo. Odchodząc, przypomniałem sobie obejrzany kiedyś film dokumentalny o tym posterunku, z udziałem izraelskiego skrzypka, który przychodził tutaj co rano o świcie, wyjmował z futerału swoje stare skrzypce i grał, żeby podnieść na duchu robotników, zamkniętych za ogrodzeniem i popędzanych jak bydło, w oczekiwaniu na wpuszczenie do Izraela, gdzie zarabiali marne grosze. Trudno powiedzieć, co sądzili o tym staruszku, gdy zaspanymi oczami patrzyli obojętnie przez kratę. Mężczyzna w ogóle się nie odzywał, grał tylko na swoim instrumencie ze zbolałym wyrazem twarzy.
Szliśmy wzdłuż muru pokrytego graffiti, którego autorzy dawali wyraz swojej grozie oraz przekonaniu o przemijalności tego okropieństwa, ale też wściekłości na Izrael za wybudowanie czegoś takiego. Przy jednym z zakoli muru spotkaliśmy kobietę o zaczesanych do tyłu, ciasno związanych włosach i pełnym determinacji, inteligentnym spojrzeniu. Szła do miasta, z konieczności nadkładając drogi. Zapytałem ją, co jest za murem, próbując zgadnąć, że może Grób Racheli.
– Nie, to nie tutaj. W tym miejscu jest parking.
A więc zrobili tutaj zakręt, żeby stworzyć pobożnym Żydom miejsce do parkowania.
– Tam dalej jest nasz dom – powiedziała kobieta po chwili. Mieścił się w zatoczce otoczonej murem z trzech stron. – Mieliśmy przy drodze cztery sklepy, teraz wszystkie są zamknięte.
– Nie myślała pani, żeby dochodzić swoich praw w sądzie? – zapytałem.
– Próbowaliśmy, ale oni nawet nie chcieli nas słuchać. Wzięliśmy prawnika, ale nic z tego nie wyszło. Nikt się nami nie przejmuje. Straciliśmy interes, dzieci nie rozwijają się normalnie. Proszę sobie wyobrazić, jak to jest: budzić się codziennie rano i widzieć przed sobą mur. Straciły szczęśliwe dzieciństwo. To zahamowało ich rozwój. Ale co to kogo obchodzi? Nikt o nas nie myśli. Tak już jest. Zrujnowano nam życie.
Podeszliśmy do jej domu. Na drzwiach wejściowych wisiał bożonarodzeniowy wieniec oraz napis „Wesołych Świąt!” – trafiające w próżnię życzenia, których nie czytał ani nie widział żaden przechodzień. Ich dom od zawsze stał przy ruchliwej głównej ulicy, a turyści zatrzymywali się i kupowali pamiątki w sklepikach pod ich mieszkaniem. Teraz, podobnie jak reszta miasta, ulica została skazana na niebyt, odizolowana, ukarana, schowana głęboko w czymś w rodzaju zagrody otoczonej z trzech stron olbrzymim betonowym murem, osamotniona i wyludniona. Zastanawiałem się, kto odpowiada za planowany przebieg muru. Wybudowanie tych wszystkich zakrętów musiało kosztować nieporównywalnie więcej niż przeprowadzenie muru w linii prostej. Z pewnością producenci betonu, importerzy stali, firmy budowlane rywalizujące o dochodowe kontrakty oraz ci skorzy do położenia ręki na palestyńskiej ziemi zagarniętej na stronę izraelską musieli pociągnąć za odpowiednie sznurki. Nic dziwnego, że Izraelczykom nie wolno przechodzić na naszą stronę muru. Jakże byłoby im wstyd, gdyby widzieli, co się wyprawia z ich sąsiadami w ich imieniu. Nie może być uzasadnienia – ani motywowanego względami bezpieczeństwa, ani jakiegokolwiek innego – dla istnienia takiego muru.
W rzeczywistości chodziło o to, aby odseparować Betlejem od Jerozolimy. Izrael zmienia mapę całego obszaru, wdzierając się coraz dalej w głąb Zachodniego Brzegu, żeby otoczyć Jerozolimę Wschodnią grubym łańcuchem osiedli żydowskich i tym samym odizolować ją od mniejszych arabskich miast – Betlejem na południu i Ramallah na północy. Dla mnie to zupełnie oczywiste.
W pustej przestrzeni stworzonej przez mur na północ od miejsca, gdzie stał dom kobiety, jakiś artysta umieścił instalację w formie katapulty. Podeszliśmy, żeby ją obejrzeć. Dołączyło do nas dwóch najwyżej trzynastoletnich chłopców. Sprzedawali pocztówki nieistniejącym turystom, a teraz zrobili sobie przerwę na papierosa.
– Robimy w biznesie turystycznym – oznajmili nam, gdy zapytaliśmy, czym się zajmują. To jasne, że przyszli tutaj, żeby bezkarnie zapalić. Zanim zbudowano mur, była tu bardzo dobra ziemia, widoczna z autostrady; teraz jest to zamknięty teren, gdzie młodzież przychodzi ćmić papierosy poza zasięgiem wzroku starszych. Jakież spustoszenie poczyniono u bram do tego starożytnego miasta!
Opuściliśmy to ponure miejsce i kontynuowaliśmy nasz spacer wzdłuż muru. Koło domu widniała wiadomość: „Proszę oddać mi piłkę”, a niżej: „Dziękuję”. Gdy mieszkającym tutaj dzieciom piłka wpadnie za mur, nie mają szans jej odzyskać.
Kiedy wynurzyliśmy się z tego ponurego betonowego labiryntu, zaczepił nas zdesperowany sprzedawca różańców i zaczął uporczywie namawiać mnie do zakupu. Inni sklepikarze witali nas pełnymi pretensji pytaniami: „Gdzie ci turyści, których przywieźliście z sobą?”. Podobnie jak wszyscy inni z branży turystycznej, ludzie ci siłą rzeczy widzą w każdym przede wszystkim potencjalnego klienta. Było to niezmiernie męczące.
Z restauracji, do której poszliśmy na lunch, widzieliśmy szczyt kwitnącego Dżabal Abu Gneim, nazywanego przez Izraelczyków Har Homa. Stanowi on jeszcze jeden, już zrealizowany element izraelskiego planu budowlanego zmierzającego do otoczenia Jerozolimy Wschodniej jak największą liczbą osiedli żydowskich.
Pewien filmowiec nauczył mieszkańców obozu dla uchodźców Aida w Betlejem technik wideomappingu i poprosił ich, aby przedstawili różne aspekty życia w obozie, ukazując zmiany, jakim z upływem czasu ulegała ich przestrzeń życiowa. Jedną z uczestniczek projektu była kobieta, której córka cierpiała na dziedziczną chorobę wymagającą cotygodniowych wlewów w palestyńskim szpitalu Al-Makassed w Jerozolimie Wschodniej. Kobieta rozrysowała różne drogi, którymi musiała jeździć z chorą córką, by dotrzeć do szpitala i zobrazowała to, o ile bardziej skomplikowana stała się ich podróż za sprawą muru. Linie wyświetlone na ekranie stawały się coraz bardziej poplątane i widać było jak na dłoni, w jak ogromnym stopniu Izraelczycy utrudnili nam życie, a ja nie mogłem oprzeć się myśli, że żyjemy obok narodu szaleńców.
*
Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Karakter.