Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Książki

Fragment książki: „Dwudzieste siódme miasto”

materiały prasowe
Przewróciwszy stronę dziennika „Post-Dispatch”, znalazła to, czego szukała – swoje zdjęcie, zrobione w jeden z jej dobrych dni.

Na początku czerwca komendant policji w St. Louis, William O’Connell, oświadczył, że przechodzi na emeryturę, a następnie miejska rada policji, pomijając kandydatów faworyzowanych przez polityczny establishment miasta, czarnoskórą społeczność, prasę, związek policjantów i gubernatora stanu Missouri, na pięcioletnią kadencję komendanta wybrała kobietę, uprzednio pracującą w policji w Indiach, w Bombaju. Miasto było zbulwersowane, natomiast nominowana

kobieta – niejaka S. Dżammu – objęła stanowisko, zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać.

Doszło do tego pierwszego sierpnia. Już czwartego sierpnia w mediach ponownie zrobiło się głośno o subkontynencie indyjskim, kiedy uważany za najlepszą partię w St. Louis kawaler poślubił księżniczkę z Bombaju. Narzeczonym był Sidney Hammaker, prezes Zakładów Browarniczych Hammaker, sztandarowej gałęzi przemysłu w mieście. O pannie młodej mówiono, że jest bajecznie bogata. Gazetowe relacje ze ślubu potwierdzały doniesienia o posiadanym przez nią diamentowym naszyjniku ubezpieczonym na jedenaście milionów dolarów i o tym, że przywiozła ze sobą świtę osiemnastu służących, którzy mieli zostać zatrudnieni w rezydencji Hammakerów w podmiejskiej dzielnicy Ladue. Deszcz rozżarzonych węgielków z weselnego pokazu sztucznych ogni pokrył trawniki w odległości półtora kilometra.

Tydzień później dało się zaobserwować osobliwe zjawiska. Widziano na przykład dziesięcioosobową hinduską rodzinę stojącą na wysepce ulicznej o jedną przecznicę na wschód od Centrum Kongresowego Cervantesa. Kobiety miały na sobie sari, mężczyźni ciemne garnitury, dzieci spodenki gimnastyczne i T-shirty. Na twarzach wszystkich malował się wyraz hamowanej irytacji.

Zanim zaczął się wrzesień, tego typu obrazki stały się elementem codziennego życia w mieście. Hindusów można było zobaczyć, jak kręcą się bez celu po krytym pasażu między budynkami domu towarowego Dillard’s i galerii handlowej St. Louis Centre. Widywano ich, jak rozkładają koce na parkingu przy muzeum sztuki i przygotowują ciepły obiad na prymusie, jak grają w karty na chodniku przy muzeum National Bowling Hall of Fame, oglądają domy wystawione na sprzedaż w Kirkwood i Sunset Hills, robią zdjęcia przed dworcem kolei Amtrak w centrum miasta czy gromadzą się na alei Forest Park wokół podniesionej maski oldsmobile’a delta 88 ze zgaszonym silnikiem. Ich dzieci niezmiennie sprawiały wrażenie dobrze wychowanych.

Wczesna jesień była również porą innego, bardziej znanego w St. Louis gościa ze Wschodu, Zakrytego Proroka z Chorasanu. Grupa przedsiębiorców wyczarowała Proroka w dziewiętnastym wieku, by zbierać fundusze na szlachetne cele. Każdego roku wcielał się w niego inny wybitny obywatel, którego tożsamość zawsze była pilnie strzeżoną tajemnicą, i wraz ze swą bezwyznaniową tajemniczością roztaczał w mieście żartobliwy urok. Napisano o nim:

Prorok Wielki Mokana zasiada na tronie,
Opuszczony welon zakrywa mu skronie,
Na szczyt wyniesiony milionów ślepą wiarą,
Wódz oblicze pod zasłoną srebrzystoszarą
Miłościwie ukrywa przed śmiertelnych wzrokiem,
By ich nie olśnić porażającej brwi widokiem.

We wrześniu padało tylko raz, w dzień parady Zakrytego Proroka. Woda spływała w tuby instrumentów maszerujących orkiestr i przysparzała trębaczom kłopotów z ustnikami. Pompony w rękach dziewcząt więdły, pozostawiając na ich dłoniach farbę, którą rozsmarowywały na czołach, poprawiając włosy. Na paradzie utonęło kilka platform.

W noc balu Zakrytego Proroka, głównego wydarzenia towarzyskiego w roku, wichura zerwała linie wysokiego napięcia w całym mieście. W sali Chorasan hotelu Chase-Park Plaza właśnie zakończono przedstawianie osób, które po raz pierwszy uczestniczyły w tej imprezie, gdy zgasły światła. Kelnerzy pospieszyli z kandelabrami i kiedy zapalono pierwsze z nich, przez salę balową przeszedł szmer zaskoczenia i konsternacji – tron proroka był pusty.

Po Kingshighway, obok supermarketów bez okien i warownych kościołów północnej strony miasta, mknęło czarne ferrari 275. Patrząc z boku, można by dostrzec śnieżnobiałą szatę za przednią szybą, koronę na fotelu pasażera. Prorok jechał na lotnisko. Zaparkowawszy na drodze pożarowej, wbiegł do holu hotelu Marriott.
– Ma pan jakiś problem? – zapytał boy hotelowy.
– Jestem Zakrytym Prorokiem, cymbale.

Zatrzymał się przed drzwiami na najwyższym piętrze hotelu i zapukał. Otworzyła mu wysoka, śniada kobieta ubrana w strój do biegania. Była bardzo piękna. Wybuchnęła śmiechem. Kiedy niebo nad południowym Illinois zaczęło się rozjaśniać nisko na wschodzie, pierwsze zwiedziały się o tym ptaki. Wzdłuż nadbrzeża rzeki oraz we wszystkich śródmiejskich parkach i na placach drzewa rozświergotały się i zaszeleściły. Był pierwszy poniedziałkowy poranek października. W śródmieściu budziły się ptaki.

Na północ od dzielnicy biurowo-przemysłowej, w miejscu zamieszkanym przez najuboższych, wczesnoporanna bryza niosła woń wypitego alkoholu i nienaturalnego potu, która docierała z alejek, gdzie panował absolutny bezruch; kilka przecznic dalej słychać było zatrzaskiwanie drzwi. Na położonych w centralnej niecce miasta stacjach rozrządowych, pośród brzęczenia uszkodzonych ładowarek i upiornego dygotu siatek ogrodzeniowych, wystrzyżeni na jeża mężczyźni drzemali w wieżach z czworokątną głowicą, a pod nimi przegrupowywał się tabor kolejowy. Wyżej położony teren zajmowały trzygwiazdkowe hotele i prywatne szpitale z ograniczoną widocznością.

Dalej na zachód teren stawał się pagórkowaty, a rzędy dorodniejszych drzew łączyły ze sobą osady; nie było to już jednak St. Louis, lecz przedmieścia miasta. Po południowej stronie stały jeden za drugim sześcienne ceglane domy, w których wdowcy i wdowy rzadko wstawali z łóżek. Przez cały dzień nikt nie podnosił tam opuszczonych w innej epoce okiennych żaluzji. Ale żadna część miasta nie była tak martwa jak centrum. Tutaj, w samym sercu St. Louis, znajdowało się mnóstwo miejsc parkingowych, osłoniętych przed wyjącym huraganem całonocnego ruchu ulicznego na czterech autostradach. Tutaj kłóciły się
wróble, a gołębie dziobały jedzenie.

Tutaj budynek ratusza, kopia paryskiego Hôtel de Ville z czterospadowym dachem, wznosił się w dwuwymiarowej świetności nad płaskim, pustym kwartałem. Powietrze na głównej arterii, Market Street, było zdrowe. Po obu jej stronach słychać było ptaki, zarówno pojedyncze, jak i cały ich chór – niczym na łące lub w przydomowym ogródku.

Strażniczka tego całego spokoju przez całą noc nie zmrużyła oka. Czuwała na Clark Avenue, ulicy ciągnącej się na południe od ratusza. Na piątym piętrze kwatery głównej policji komendantka Dżammu otworzyła poranną gazetę i rozłożyła ją pod lampą na biurku. W gabinecie wciąż jeszcze było ciemno, a jej postać – zgarbione wąskie ramiona i kościste kolana wystające z podkolanówek oraz niespokojne stopy – przypominała sylwetkę zakuwającej po nocach uczennicy.

Tylko głowa kobiety wyglądała na starszą. Kiedy schylała się nad gazetą, światło lampy podkreślało siwe pasma w jedwabiście czarnych włosach nad lewym uchem. Jak Indira Gandhi, która w ten październikowy poranek wciąż jeszcze żyła i pełniła funkcję premiera Indii, Dżammu miała oznaki asymetrycznej siwizny. Pozwalała urosnąć włosom jedynie na tyle, żeby mogła upiąć je z tyłu. Miała duże czoło, zakrzywiony i wąski nos oraz szerokie wargi, jakby brakowało w nich krwi. Gdy była wypoczęta, w jej twarzy dominowały ciemne oczy, ale tego ranka były zamglone i zapuchnięte. Gładką skórę wokół ust przecinały zaś zmarszczki.

Przewróciwszy stronę dziennika „Post-Dispatch”, znalazła to, czego szukała – swoje zdjęcie, zrobione w jeden z jej dobrych dni. Uśmiechnięta, z ujmującymi oczami. Podpis pod fotografią – „Dżammu: osobiste zaangażowanie” – przywołał na jej twarz ten sam uśmiech. Towarzyszący zdjęciu artykuł autorstwa Josepha Feiga nosił tytuł Wskrzeszenie. Zaczęła czytać.

Choć niewiele osób obecnie o tym pamięta, nazwisko Dżammu po raz pierwszy pojawiło się w amerykańskiej prasie niemal dekadę temu, w 1975 roku. Na subkontynencie indyjskim wrzało po zawieszeniu swobód obywatelskich przez Indirę Gandhi i po tym, jak rozprawiła się z wrogami politycznymi. Ze sprzecznych, mocno ocenzurowanych raportów publikowanych w zachodniej prasie zaczął wyłaniać się osobliwy obraz wydarzeń w Bombaju. Raporty dotyczyły operacji znanej jako Projekt Puri, przeprowadzanej przez funkcjonariuszkę o nazwisku Dżammu.

*

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Sonia Draga.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną