Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Książki

Fragment książki „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina”

Wydawnictwo Czarne / mat. pr.
Na ścianie nad panelem zawieszony był czerwony telefon o okrągłej tarczy.

O tym, że na Księżyc poleciał kosmonauta Pączko, zadecydowało to, że wiecheć na czubku głowy układał mu się w dwa koguty, co wedle wierzeń ludowych oznaczało, że ma dwie dusze, a co za tym idzie – większe szanse na przetrwanie.

– Ci zmarli – spytał dyrektor – gdzie byli? Na ukaefie?

– Proszę?

– Na falach długich czy krótkich?

– Nie wiem – odparł inspektor. – Trzeba znaleźć puste pole.

Na ścianie nad panelem zawieszony był czerwony telefon o okrągłej tarczy. Od czasu do czasu odzywał się dzwonek, połączenie zrywano jednak za każdym razem, ilekroć którykolwiek z nich sięgał po słuchawkę. Tuż nad drzwiami wisiał mały srebrny krzyżyk i godło państwowe, prostokątne i puszyste niby łazienkowy dywanik, lewą zaś ścianę zaklejono błyszczącymi plakatami z rozkładówki „National Geographic”, prezentującymi układ słoneczny ze szczególnym uwzględnieniem odległości pomiędzy planetami.

– Za pieniądze z podboju kosmosu – powiedział dyrektor, włączając panel nawigacyjny – kupię Basi kabinę do słuchania płyt. Ucieszy się lala. Basia laska jest.

– Puste pole FM – powiedział inspektor, sprawdzając w zeszycie. – Słyszy pan? Radio włączyć, poszukać, sprawdzić, gdzie nie gadają. Puste pole FM. Zadać ostrożne pytanie i wtedy, poprzez szumy…

Dyrektor przysunął bliżej radia stary fotel fryzjerski z suszarką hełmową i opuścił ją sobie na głowę, po czym pokręcił czarną gałką przy radioodbiorniku Menuet, wzniecając gęsty szum, chwilami wzbierający niby wrząca woda.

– Boję się – powiedział – żeśmy go stracili.

– E – odparł tamten, przerzucając strony. – Z kosmosu idzie odpowiedź z opóźnieniem. To zegar źle chodzi.

– Mówiłem, na zegar nie patrzeć – powiedział dyrektor, podnosząc hełm wyżej.

Głowę miał cebulaną, wygoloną starannie, z puklem włosów na czubku.

Rynek w Limoges – powiedział dyrektor. – Ulubione jest Basi. Pan zna tę melodię?

Pochylił się nad panelem nawigacyjnym i pokręcił gałką radia. Równy, przez gęsty szum przedzierał się co chwila głos prezentera. Inspektor przykucnął, wyciągnął z szuflady mały dyktafon i przysunął do radia.

– Nie wiem – powiedział dyrektor. – Nie wiem, co powiedzieć.

– Proszę?

– Nie wiem, od czego zacząć.

– Normalnie – odparł tamten, siadając obok na taborecie. – Jak spotkanie na ulicy.

– Że pogoda jakaś.

– Właśnie.

Dyrektor kiwnął głową, otworzył usta i zaraz zamknął. Przez chwilę wydało się, że szmery wzbierają, uchodząc z radia niby pszczoły z ula. Sięgnął po ołówek i przysunął do siebie gazetkę reklamową, zwiniętą w rulon na panelu do sterowania. Mignęło zdjęcie z ostatniej strony: jasnowłosa dziewczynka obejmowała konar młodego drzewa, „Figowiec bengalski, drzewko twe poobiednie” zachwalano pod spodem. Dyrektor przytrzymał gazetę łokciem i zapisał na reklamie częstotliwość.

– Nie wiem – powiedział. – Bo jak człowiek chce rozmawiać ze zmarłym, to powinien chyba czekać, aż ten coś wpierw sam powie, nie?

– Ja wiem? – odparł tamten. – Nie wiem. Nie znam ich zwyczajów. Trzeba spróbować.

– Co?

– Mówię, trzeba spróbować.

– No nie wiem – powiedział dyrektor. – Poza tym mógł przecież nakłamać.

– Co?

– No – odparł tamten – w tym liście, co pisał. To się bez przerwy zdarza.

– Ja wiem – powiedział inspektor. – Ja też rekrutowałem. Zmyślają, że doświadczenie.

Pochylił się i wyciągnął jedną z szuflad, a potem ostrożnie przeniósł ją na blat i położył przed sobą. Spod sterty kopert wychylała się cienka świeczka zapachowa w kolorze bordowym i poduszeczka na igły. Pod spodem, na arkuszu bloku technicznego rozrysowano cienkopisem sylwetkę kosmonauty, po bokach zaś dodano dwa ubrania wyjściowe, gotowe do wycięcia i z zakładkami po bokach.

– Kombinezon w kolorze płótna lnianego i puchowa czapka – powiedział inspektor. – Ktoś, kto miał ten pomysł…

– Basia rozpisała – odparł tamten. – Czapka duchna i kombinezon z lekkiego materiału. Basi cały pomysł, Basi wykonanie. Basia laska jest.

Zadzwonił telefon. Dyrektor sięgnął po niego po pierwszym sygnale i przez dłuższy czas bez ruchu nasłuchiwał wyjaśnień obwieszczanych jasnym, wysokim głosem.

– Dobra – powiedział – oczywiście, czekamy. – I dodał: – Stracił łączność z bazą, nikt nie wie naprawdę, kiedy to lądowanie. Ale jak kto nie ląduje w ogóle, to już wszystko jedno, jaki czas się poda.

– Źle pan mówił – powiedział inspektor, gdy tamten odłożył słuchawkę. – My jeszcze nie wiemy. A nuż, że zadzwoni?

– My nie wiemy nawet – odparł dyrektor – czy było startowanie. Szybkośmy go stracili. Szybciej niż pozostałych.

– Ja myślę, że by zadzwonił, gdyby coś się stało.

– Albo sam zadzwoni, albo przez radio pogadamy.

Pokręcił znowu gałką, zbliżył ucho do głośnika i zaraz je odsunął.

– Ci, którym się udało… – powiedział, odwracając się do inspektora i obniżając nieco suszarkę hełmową.

– Na Księżyc dolecieć?

– Nie – odparł – porozmawiać z duchami. Pamięta pan kogoś?

– Metoda EVP. Zadać jakieś pytanie i spośród śmiergania…

– No – powiedział dyrektor, podnosząc znów suszarkę – Sam pan widzisz, nikogo.

Podszedł do mapy kosmosu i przez chwilę wodził po niej palcem, niby coś obliczając. Odległości przedstawiono żółtymi cyframi, ale ktoś pracowicie je poprzekreślał i cienkim mazakiem dopisał pod spodem: „W rzeczywistości inaczej”.

– Według cyfr żeśmy szli pisanych czy drukowanych? – spytał.

– A tak – odparł inspektor – i siak. Jak się dało.

– Dobrze, żeśmy go nie znali.

Szmery, dotychczas jednostajne i płaskie, wezbrały znowu i wydawało się, że przeziera przez nie czyjś niski, rwany głos. Inspektor pokręcił gałką, zmieniając natężenie dźwięku. Rozdzwonił się telefon i szumy ustały.

– Halo? – powiedział, sięgając po słuchawkę.

Przez chwilę słychać było tylko różową melodyjkę niby w nakręcanej pozytywce.

– To ja – odparł kosmonauta Pączko.

Szum w radiu znów wezbrał i rozległy się zakłócenia: długie, rytmiczne dźwięki niby ściegi wychodzące spod maszyny do szycia.

– Czy jest tam może moja jadwiszka? – zapytał czyjś głos pośród szmerów.

– Nareszcie – powiedział inspektor, przyciskając słuchawkę do ucha.

Dał dyrektorowi znak głową i przysunął dyktafon do radia.

– To on – powiedział inspektor. – Nawet się przedstawił.

I z uniesionym palcem wskazującym nasłuchiwał. To trwało chwilę, kosmonauta milczał, a na linię wróciła wesoła melodyjka.

– To był on – powtórzył inspektor – kosmonauta Pączko.

Szum w radioodbiorniku znów zgęstniał gwałtownie; błysnęły lampki przycisków play i replay.

– To ja – odezwał się ktoś w radio. – Kiedyż – spytał, głos miał stłumiony i dziwnie wydłużony, rozchodzący się po pokoju niby rtęć – kiedyż we trójkę znowu się spotkamy?

Dyrektor uniósł suszarkę hełmową i przybliżył ucho do odbiornika, przechylając głowę niby nasłuchujące zwierzę.

– Chyba żyje raczej – odezwał się inspektor, podkręcając głośność. – Trzeba było go spytać, czy dotarł.

– Dotarł – odparł tamten. – Miał zadzwonić, jak dotrze, i dzwonił właśnie. Niech się pan nie przejmuje, ten człowiek miał dwie dusze.

– Ja teraz nie wiem, czy dzwonił na telefon, czy te szumy radiowe…

– Niech się pan nie martwi. Powiedział: jak dotrę, zadzwonię.

– To dobrze.

Przez chwilę milczeli. Dyrektor sięgnął po pudełko ciastek z makiem i krótkim, nagłym uderzeniem palca przedziurawił przezroczystą folię.

– A wie pan – powiedział inspektor – tak strasznie się bałem. Przeliczyliśmy wszystko raz jeszcze, sukno nam wyszło niemrawe.

– Co?

– Mało jędrna tkanina.

Dyrektor wzruszył ramionami, ręce splótł na piersiach.

– Są ciasteczka makowe – powiedział.

– To dobrze.

– No – odparł dyrektor – niechże pan powie. Przecież ja to widzę.

– Co?

– Że nie tak coś.

Inspektor się skrzywił.

– W głowie mi się nie mieści – powiedział – żeśmy go tak posłali. No, bo cośmy mu dali? Nocną czapkę z puchu i kombinezon w kolorze lnianego płótna, to wszystko.

– I telefon – powiedział – i piecyk gazowy. I pompkę z powietrzem.

– I wszystko.

– No, no – odparł dyrektor, czerwieniejąc na twarzy. – Niechże pan zapamięta: nie wolno się z nimi bratać. Ledwo pan z człowiekiem pogadał, głos usłyszał, już pan uwierzył, że gdzieś tam on istnieje, i już panu szkoda. Trzeba poprzestawać na listach. Trochę człowieka papier zawsze przytrzyma: nie zna się chociaż głosu, w oczy nie trzeba patrzeć, zawsze to pomaga. Pan chce?

– Ale co?

– No jak to? – powiedział dyrektor, podchodząc do panelu sterowania.

Poruszył kolejno każdą gałką, ekran pozostał czarny.

– Rozwoju polskiej myśli technicznej czy pan chce?

– No – odparł tamten – a jak się panu zdaje?

Urwał na moment, podniósł wzrok i dodał:

– Ale miał przecież dzieci.

– No – odparł tamten. – Jeśli znów nas nie oszukał.

– Nic dzieciom nie zastąpi ojca.

– Nic dzieciom nie zastąpi masła, panie inspektorze – powiedział dyrektor, sięgając po pudełko ciastek. – Basia jest laska, wie pan? Baśka rysuje i kroi. Stroje polskich kosmonautów, wszystko ona. Człowiek wraca do domu, wszędzie krepa i nici. Dobre życie mam. Laska jest.

Przez chwilę siedzieli w ciszy, pojadając. Inspektor co rusz pochylał się nad panelem sterowania i przekręcał gałki radia, to obniżając głos, to znów go wzmacniając.

– Basia jest laska – powtórzył dyrektor, oblizując palce.

Sięgnął w kierunku zielonego plastikowego jeża stojącego na krawędzi panelu. Między kolce wetknięto mu długopisy i ołówki, a także małe zdjęcie rodzinne, przedstawiające wysoką, postawną kobietę z dwójką dzieci. Jedno miało czerwony, okrągły czubek nosa, drugie trzymało w rączce szpulę czarnego kordonka.

– Jeżeli nie wróci – powiedział inspektor – ktoś kiedyś zapyta.

– Kiedyś zapyta, to się kiedyś odpowie.

Szum w radio znów wezbrał, rozległy się dźwięki Rynku w Limoges, po chwili ktoś spytał wydłużonym, stłumionym głosem:

– Czy jest gdzie moja jadwiszka?

Inspektor poderwał się z taboretu, by znów pogłośnić, szum jednak ustał i nastała cisza. Sięgnął po ciasteczko, a potem mlaskliwie i z upodobaniem oblizał wszystkie palce. Podszedł do mapy kosmosu i wyciągniętym z wewnętrznej kieszeni marynarki mazakiem dopisał:„Policzyć naprawdę”.

– Człowiek zbliża się do rozwiązania ważnej tajemnicy – powiedział.

Dyrektor roześmiał się krótko z pełnymi ustami. Inspektor zebrał swoje rzeczy do torby, kiwnął głową i wyszedł, zamykając za sobą cicho drzwi. Na krętych schodach wieży planetarium minął się jeszcze z zapłakanym mężczyzną ubranym na czarno, prowadzącym za ręce dwoje zapłakanych dzieci: jedno z czerwonym, okrągłym nosem i drugie trzymające czarną szpulę kordonka.

*

Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Czarne.

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną