Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina”

Wydawnictwo Czarne / mat. pr.
Na ścianie nad panelem zawieszony był czerwony telefon o okrągłej tarczy.

O tym, że na Księżyc poleciał kosmonauta Pączko, zadecydowało to, że wiecheć na czubku głowy układał mu się w dwa koguty, co wedle wierzeń ludowych oznaczało, że ma dwie dusze, a co za tym idzie – większe szanse na przetrwanie.

– Ci zmarli – spytał dyrektor – gdzie byli? Na ukaefie?

– Proszę?

– Na falach długich czy krótkich?

– Nie wiem – odparł inspektor. – Trzeba znaleźć puste pole.

Na ścianie nad panelem zawieszony był czerwony telefon o okrągłej tarczy. Od czasu do czasu odzywał się dzwonek, połączenie zrywano jednak za każdym razem, ilekroć którykolwiek z nich sięgał po słuchawkę. Tuż nad drzwiami wisiał mały srebrny krzyżyk i godło państwowe, prostokątne i puszyste niby łazienkowy dywanik, lewą zaś ścianę zaklejono błyszczącymi plakatami z rozkładówki „National Geographic”, prezentującymi układ słoneczny ze szczególnym uwzględnieniem odległości pomiędzy planetami.

– Za pieniądze z podboju kosmosu – powiedział dyrektor, włączając panel nawigacyjny – kupię Basi kabinę do słuchania płyt. Ucieszy się lala. Basia laska jest.

– Puste pole FM – powiedział inspektor, sprawdzając w zeszycie. – Słyszy pan? Radio włączyć, poszukać, sprawdzić, gdzie nie gadają. Puste pole FM. Zadać ostrożne pytanie i wtedy, poprzez szumy…

Dyrektor przysunął bliżej radia stary fotel fryzjerski z suszarką hełmową i opuścił ją sobie na głowę, po czym pokręcił czarną gałką przy radioodbiorniku Menuet, wzniecając gęsty szum, chwilami wzbierający niby wrząca woda.

– Boję się – powiedział – żeśmy go stracili.

– E – odparł tamten, przerzucając strony. – Z kosmosu idzie odpowiedź z opóźnieniem. To zegar źle chodzi.

– Mówiłem, na zegar nie patrzeć – powiedział dyrektor, podnosząc hełm wyżej.

Głowę miał cebulaną, wygoloną starannie, z puklem włosów na czubku.

Rynek w Limoges – powiedział dyrektor. – Ulubione jest Basi. Pan zna tę melodię?

Pochylił się nad panelem nawigacyjnym i pokręcił gałką radia. Równy, przez gęsty szum przedzierał się co chwila głos prezentera. Inspektor przykucnął, wyciągnął z szuflady mały dyktafon i przysunął do radia.

– Nie wiem – powiedział dyrektor. – Nie wiem, co powiedzieć.

– Proszę?

– Nie wiem, od czego zacząć.

– Normalnie – odparł tamten, siadając obok na taborecie. – Jak spotkanie na ulicy.

– Że pogoda jakaś.

– Właśnie.

Dyrektor kiwnął głową, otworzył usta i zaraz zamknął. Przez chwilę wydało się, że szmery wzbierają, uchodząc z radia niby pszczoły z ula. Sięgnął po ołówek i przysunął do siebie gazetkę reklamową, zwiniętą w rulon na panelu do sterowania. Mignęło zdjęcie z ostatniej strony: jasnowłosa dziewczynka obejmowała konar młodego drzewa, „Figowiec bengalski, drzewko twe poobiednie” zachwalano pod spodem. Dyrektor przytrzymał gazetę łokciem i zapisał na reklamie częstotliwość.

– Nie wiem – powiedział. – Bo jak człowiek chce rozmawiać ze zmarłym, to powinien chyba czekać, aż ten coś wpierw sam powie, nie?

– Ja wiem? – odparł tamten. – Nie wiem. Nie znam ich zwyczajów. Trzeba spróbować.

– Co?

– Mówię, trzeba spróbować.

– No nie wiem – powiedział dyrektor. – Poza tym mógł przecież nakłamać.

– Co?

– No – odparł tamten – w tym liście, co pisał. To się bez przerwy zdarza.

– Ja wiem – powiedział inspektor. – Ja też rekrutowałem. Zmyślają, że doświadczenie.

Pochylił się i wyciągnął jedną z szuflad, a potem ostrożnie przeniósł ją na blat i położył przed sobą. Spod sterty kopert wychylała się cienka świeczka zapachowa w kolorze bordowym i poduszeczka na igły. Pod spodem, na arkuszu bloku technicznego rozrysowano cienkopisem sylwetkę kosmonauty, po bokach zaś dodano dwa ubrania wyjściowe, gotowe do wycięcia i z zakładkami po bokach.

– Kombinezon w kolorze płótna lnianego i puchowa czapka – powiedział inspektor. – Ktoś, kto miał ten pomysł…

– Basia rozpisała – odparł tamten. – Czapka duchna i kombinezon z lekkiego materiału. Basi cały pomysł, Basi wykonanie. Basia laska jest.

Zadzwonił telefon. Dyrektor sięgnął po niego po pierwszym sygnale i przez dłuższy czas bez ruchu nasłuchiwał wyjaśnień obwieszczanych jasnym, wysokim głosem.

– Dobra – powiedział – oczywiście, czekamy. – I dodał: – Stracił łączność z bazą, nikt nie wie naprawdę, kiedy to lądowanie. Ale jak kto nie ląduje w ogóle, to już wszystko jedno, jaki czas się poda.

– Źle pan mówił – powiedział inspektor, gdy tamten odłożył słuchawkę. – My jeszcze nie wiemy. A nuż, że zadzwoni?

– My nie wiemy nawet – odparł dyrektor – czy było startowanie. Szybkośmy go stracili. Szybciej niż pozostałych.

– Ja myślę, że by zadzwonił, gdyby coś się stało.

– Albo sam zadzwoni, albo przez radio pogadamy.

Pokręcił znowu gałką, zbliżył ucho do głośnika i zaraz je odsunął.

– Ci, którym się udało… – powiedział, odwracając się do inspektora i obniżając nieco suszarkę hełmową.

– Na Księżyc dolecieć?

– Nie – odparł – porozmawiać z duchami. Pamięta pan kogoś?

– Metoda EVP. Zadać jakieś pytanie i spośród śmiergania…

– No – powiedział dyrektor, podnosząc znów suszarkę – Sam pan widzisz, nikogo.

Podszedł do mapy kosmosu i przez chwilę wodził po niej palcem, niby coś obliczając. Odległości przedstawiono żółtymi cyframi, ale ktoś pracowicie je poprzekreślał i cienkim mazakiem dopisał pod spodem: „W rzeczywistości inaczej”.

– Według cyfr żeśmy szli pisanych czy drukowanych? – spytał.

– A tak – odparł inspektor – i siak. Jak się dało.

– Dobrze, żeśmy go nie znali.

Szmery, dotychczas jednostajne i płaskie, wezbrały znowu i wydawało się, że przeziera przez nie czyjś niski, rwany głos. Inspektor pokręcił gałką, zmieniając natężenie dźwięku. Rozdzwonił się telefon i szumy ustały.

– Halo? – powiedział, sięgając po słuchawkę.

Przez chwilę słychać było tylko różową melodyjkę niby w nakręcanej pozytywce.

– To ja – odparł kosmonauta Pączko.

Szum w radiu znów wezbrał i rozległy się zakłócenia: długie, rytmiczne dźwięki niby ściegi wychodzące spod maszyny do szycia.

– Czy jest tam może moja jadwiszka? – zapytał czyjś głos pośród szmerów.

– Nareszcie – powiedział inspektor, przyciskając słuchawkę do ucha.

Dał dyrektorowi znak głową i przysunął dyktafon do radia.

– To on – powiedział inspektor. – Nawet się przedstawił.

I z uniesionym palcem wskazującym nasłuchiwał. To trwało chwilę, kosmonauta milczał, a na linię wróciła wesoła melodyjka.

– To był on – powtórzył inspektor – kosmonauta Pączko.

Szum w radioodbiorniku znów zgęstniał gwałtownie; błysnęły lampki przycisków play i replay.

– To ja – odezwał się ktoś w radio. – Kiedyż – spytał, głos miał stłumiony i dziwnie wydłużony, rozchodzący się po pokoju niby rtęć – kiedyż we trójkę znowu się spotkamy?

Dyrektor uniósł suszarkę hełmową i przybliżył ucho do odbiornika, przechylając głowę niby nasłuchujące zwierzę.

– Chyba żyje raczej – odezwał się inspektor, podkręcając głośność. – Trzeba było go spytać, czy dotarł.

– Dotarł – odparł tamten. – Miał zadzwonić, jak dotrze, i dzwonił właśnie. Niech się pan nie przejmuje, ten człowiek miał dwie dusze.

– Ja teraz nie wiem, czy dzwonił na telefon, czy te szumy radiowe…

– Niech się pan nie martwi. Powiedział: jak dotrę, zadzwonię.

– To dobrze.

Przez chwilę milczeli. Dyrektor sięgnął po pudełko ciastek z makiem i krótkim, nagłym uderzeniem palca przedziurawił przezroczystą folię.

– A wie pan – powiedział inspektor – tak strasznie się bałem. Przeliczyliśmy wszystko raz jeszcze, sukno nam wyszło niemrawe.

– Co?

– Mało jędrna tkanina.

Dyrektor wzruszył ramionami, ręce splótł na piersiach.

– Są ciasteczka makowe – powiedział.

– To dobrze.

– No – odparł dyrektor – niechże pan powie. Przecież ja to widzę.

– Co?

– Że nie tak coś.

Inspektor się skrzywił.

– W głowie mi się nie mieści – powiedział – żeśmy go tak posłali. No, bo cośmy mu dali? Nocną czapkę z puchu i kombinezon w kolorze lnianego płótna, to wszystko.

– I telefon – powiedział – i piecyk gazowy. I pompkę z powietrzem.

– I wszystko.

– No, no – odparł dyrektor, czerwieniejąc na twarzy. – Niechże pan zapamięta: nie wolno się z nimi bratać. Ledwo pan z człowiekiem pogadał, głos usłyszał, już pan uwierzył, że gdzieś tam on istnieje, i już panu szkoda. Trzeba poprzestawać na listach. Trochę człowieka papier zawsze przytrzyma: nie zna się chociaż głosu, w oczy nie trzeba patrzeć, zawsze to pomaga. Pan chce?

– Ale co?

– No jak to? – powiedział dyrektor, podchodząc do panelu sterowania.

Poruszył kolejno każdą gałką, ekran pozostał czarny.

– Rozwoju polskiej myśli technicznej czy pan chce?

– No – odparł tamten – a jak się panu zdaje?

Urwał na moment, podniósł wzrok i dodał:

– Ale miał przecież dzieci.

– No – odparł tamten. – Jeśli znów nas nie oszukał.

– Nic dzieciom nie zastąpi ojca.

– Nic dzieciom nie zastąpi masła, panie inspektorze – powiedział dyrektor, sięgając po pudełko ciastek. – Basia jest laska, wie pan? Baśka rysuje i kroi. Stroje polskich kosmonautów, wszystko ona. Człowiek wraca do domu, wszędzie krepa i nici. Dobre życie mam. Laska jest.

Przez chwilę siedzieli w ciszy, pojadając. Inspektor co rusz pochylał się nad panelem sterowania i przekręcał gałki radia, to obniżając głos, to znów go wzmacniając.

– Basia jest laska – powtórzył dyrektor, oblizując palce.

Sięgnął w kierunku zielonego plastikowego jeża stojącego na krawędzi panelu. Między kolce wetknięto mu długopisy i ołówki, a także małe zdjęcie rodzinne, przedstawiające wysoką, postawną kobietę z dwójką dzieci. Jedno miało czerwony, okrągły czubek nosa, drugie trzymało w rączce szpulę czarnego kordonka.

– Jeżeli nie wróci – powiedział inspektor – ktoś kiedyś zapyta.

– Kiedyś zapyta, to się kiedyś odpowie.

Szum w radio znów wezbrał, rozległy się dźwięki Rynku w Limoges, po chwili ktoś spytał wydłużonym, stłumionym głosem:

– Czy jest gdzie moja jadwiszka?

Inspektor poderwał się z taboretu, by znów pogłośnić, szum jednak ustał i nastała cisza. Sięgnął po ciasteczko, a potem mlaskliwie i z upodobaniem oblizał wszystkie palce. Podszedł do mapy kosmosu i wyciągniętym z wewnętrznej kieszeni marynarki mazakiem dopisał:„Policzyć naprawdę”.

– Człowiek zbliża się do rozwiązania ważnej tajemnicy – powiedział.

Dyrektor roześmiał się krótko z pełnymi ustami. Inspektor zebrał swoje rzeczy do torby, kiwnął głową i wyszedł, zamykając za sobą cicho drzwi. Na krętych schodach wieży planetarium minął się jeszcze z zapłakanym mężczyzną ubranym na czarno, prowadzącym za ręce dwoje zapłakanych dzieci: jedno z czerwonym, okrągłym nosem i drugie trzymające czarną szpulę kordonka.

*

Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Czarne.

Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną