Zespół istniał przez 30 lat, a jego koniec to także koniec małżeństwa Gordon i Thurstona Moore’a, jednej z najgłośniejszych par rock’n’rolla. Wydawało się, że to pierwsza i ostatnia tak stała, a zarazem kreatywna para kochających się artystów. Ale Moore znalazł sobie młodszą. Gordon została z córką, przeszła raka piersi i postanowiła grać dalej, tym razem już na własną rękę. Pisanie „Dziewczyny z zespołu” musiało być częścią tej terapii. Gordon nie zajmuje się bowiem przesadnie tym, kim był dla niej Moore, basistka nie zdradza też zbyt wielu faktów o samym Sonic Youth. Pisze o sobie jako artystce w kręgach nowojorskiej sztuki i muzyki; nieustannie pyta, jak być kobietą w brutalnym rockowym światku. Gordon nie pasowała ani maska ostrej laski, ani histeryczki. Inteligentna i wrażliwa, niepewna i nieco stłumiona, musiała stworzyć nowy, skrojony pod samą siebie, obraz kobiecości. Pytanie tylko, czy jest to obraz przekonujący, kiedy czuć wyraźnie, że Gordon tak wiele pomija, nie odsłaniając dwuznacznych odczuć czy niebezpiecznych przeżyć. Wydaje się wręcz zbyt grzeczna, nawet jeśli dziś siła kobiet polega właśnie na tym, że potrafią przyznać się do swojej słabości, wrażliwości i zależności. A jeśli kogoś kobiecość nie interesuje, znajdzie tu wiele ciekawych historii o amerykańskiej scenie alternatywnej lat 80. i 90. oraz portret nowojorskiego świata sztuki.
Kim Gordon, Dziewczyna z zespołu, przeł. Andrzej Wojtasik, Czarne, Wołowiec 2016, s. 312
Książka do kupienia w sklepie internetowym Polityki.