Nasze przerażenie nie mieściło się na skali języka, a liczby, przekroczywszy próg grozy, bez względu na to, ile miały zer, brzmiały już tylko abstrakcyjnie” – pisze Goerke, która opuściła Katmandu kilka dni po pierwszych wstrząsach, których ofiarą padło 9 tys. ludzi, by w Warszawie organizować akcję „Przybij piątkę dla Nepalu”. I pisać książkę o miejscu, które stało się jej drugim domem – wyjechała tam po raz pierwszy 30 lat temu, jeszcze zanim dała się poznać jako jedna z najbardziej wyrazistych polskich pisarek. „Tam” to zbiór esejów, retrospektywna, osobista podróż ku źródłom fascynacji Nepalem. A przy okazji specyficzny bedeker, gdyż autorka, nie porzucając ambicji poważnego opisu nepalskiej historii, ekonomii czy geopolityki, nie rezygnuje ze swojego niepowtarzalnego stylu („Nepalczycy siedzą na swoim pięknie jak nagi król na złotym tronie i próbują wiązać koniec z końcem”).
Powaga miesza się co chwila z ironią, poezja z filozofią, duchowość ze sprawami przyziemnymi. „Obrzeżami błotnistych uliczek spływały donikąd ścieki, a smród rzeki Bagmati robił za kompas dla błądzących w zaułkach turystów. W rzece kwitło i dogasało życie. Kobiety prały, kąpały się dzieci, a napęczniałe brzuchy martwych krów falowały na powierzchni niczym boje. Wieczorami na brzegach rozpalano kremacyjne ognie. Zapach palonych ciał mieszał się z zapachem palonych opon, kadzidła, psiego gówna i cynamonowych placków, bo tak właśnie pachnie życie, jeśli nie zatykać nosa” – mistrzowie fikcji nie powstydziliby się takiego otwarcia. Dodajmy do tego rozrzedzone himalajskie powietrze, które mąci w głowach, oraz ciągłe ingerencje niezliczonych bogów, a zrozumiemy, że Nepal nie przytrafił się Nataszy Goerke przypadkiem. Proszę nie wierzyć mottu „This is not a love song” pożyczonemu od Johna Lydona. „Tam” jest piękną pieśnią miłosną.
Natasza Goerke, Tam, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017, s. 152