Trzecia książka po polsku szwedzkiej pisarki i poetki Idy Linde zaczyna się niemal jak film „Urodzeni mordercy”. Kobieta i mężczyzna uciekają starym volvo, ukrywają się, dziko kochają się w spiżarce, pozostawiają za sobą kolejne trupy. Ten początek jest bardzo pociągający, podobnie jak skojarzenie z albumem „Nebraska” Bruce’a Springsteena. Rzeczywiście świat Linde ma wiele wspólnego z klimatem (pustką, jazdą, prowincją, smutkiem) tego albumu. Ale im dalej, tym bardziej widać, że to nie jest klasyczna opowieść drogi, że mamy do czynienia z bardzo specyficzną prozą (na granicy poezji), która stawia opór. Pojawiają się kolejne postaci i historie rodzinne, osnute wokół śmierci, porzucenia, ucieczki. Przy czym to są skrawki historii, których nie jesteśmy w stanie ułożyć. Czytelnik podąża za samymi zdaniami, które są tu niezwykłe: „Wszyscy mieli własne zmartwienia, a samotność jest błoną między tobą a światem”. Sposób opowiadania Linde – nachodzące na siebie obrazy z różnych czasów – wynika z tego, że jest to książka o czasie, o tym, że wszystko w nas istnieje jednocześnie, przeszłość i teraźniejszość. Czytana zdanie po zdaniu (bez oczekiwania ciągłości fabuły) książka ta jest rodzajem medytacji o piekle świata, karkołomną próbą ujęcia całości w niewielkiej ilości słów. I sporo tych słów z czytelnikiem zostaje.
Ida Linde, Na północ jedzie się, by umrzeć, przeł. Justyna Czechowska, Lokator, Kraków 2017, s. 190