Angielska wersja poprzedniej książki tej autorki „Guguły” – „Swallowing Mercury” w przekładzie Elizy Marciniak zyskała nominację do międzynarodowej Nagrody Bookera, jest też nominowana do Nagrody im. Jana Michalskiego. A w Polsce dostajemy właśnie „Stancje”, powieść, którą można czytać jak zapis dalszych, studenckich losów bohaterki „Guguł”. Bohaterka dostała się na polonistykę w Częstochowie w 1994 r., ale ponieważ jej rodzinna wieś Hektary jest zbyt blisko, nie dostała miejsca w akademiku. I tak zaczęła się jej wędrówka po mieście: od hotelu robotniczego, przez stancję u sióstr zakonnych, po wynajęte pokoje. Ta opowieść od pierwszych stron wzbudza wielki apetyt – odtworzonymi realiami połowy lat 90., portretem miasta, które jest „podszyte wsią”, wreszcie przygodami Wioli, która ludwikiem szoruje konfesjonał u sióstr, zbiera nekrologi i czeka na pana Kamila, w którym się zadurzyła.
Jednak „Stancje” nie zaspokajają w pełni tego apetytu. Całość układa się w opowieść o rozgałęzieniach czasu – o powracającej przeszłości miasta, bohaterki i wojennej przeszłości siostry przełożonej. Łatwo można wpaść z codzienności w jakąś odnogę i pomylić czas, w którym się żyje, stać się inną osobą. Ale im dalej, tym silniejsze wrażenie nadmiaru i rozpadania się opowieści na osobne, niełączące się historie. Brakuje silnego spoiwa powieściowego i przez to nowa książka nie ma siły, którą miały „Guguły”. Za to siłę mają poszczególne obrazy: kokon os, w którym dziewczynka widzi zmarłych, krzyżyk na piersi, który wygląda jak „wyliniała z larwy jętka”, czy zdanie: „Noc otula nas bakelitem”. W tej zmysłowości języka i w opisach przygód ciała, które zaczyna być dopiero siebie świadome, Grzegorzewska jest najlepsza.
Wioletta Grzegorzewska, Stancje, W.A.B., Warszawa 2017, s. 192