Książki

Fragment książki "Drzwi"

 
Jean-Paul Sartre

To były duże, przedwojenne, dwuskrzydłowe drzwi. Wysokie, pokryte grubym kożuchem farby o nieokreślonym, jakby kremowym kolorze. Z zewnątrz przyozdobione mosiężną, zdobioną klamką, od wewnątrz kryształową gałką.

Te drzwi zawsze skrzypiały. Nikt ich nigdy nie naoliwił. Wszystkie drzwi w tym wielkim mieszkaniu skrzypiały. To skrzypienie było nieodłączną częścią kosmosu tego domu, jego tajemniczą wokalizą, melodią. Zawsze, kiedy jako mały chłopiec, wchodziłem do tego mieszkania, to przez chwilę wsłuchiwałem się w tę melodię – tęskną i płaczliwą.

Ale nie znałem jej wtedy, nie kojarzyłem jej z niczym. Dopiero po latach, kiedy zobaczyłem, zupełnie przypadkowo, ten film w telewizji, usłyszałem to wyraźnie.

To były pierwsze takty z „Love Story”. Te drzwi skrzypiały o miłości. Drzwi od tego mieszkania. Tamtego mieszkania.

A potem – widzę to teraz jakby w zwolnionym tempie – wchodziłem do wielkiego korytarza o nieregularnym kształcie, z którego rozchodziły się na boki pomniejsze korytarzyki i przedsionki, niczym uliczki z paryskiego placu.

I wejścia do poszczególnych pokojów. Drzwi do pokojów. Podobne do tych wejściowych, tylko z matowymi szybami z grubego szkła, jakby to były chropowate, zamrożone lodowe tafle. Zawsze będę pamiętać cienie ludzi za tymi szybami. Zamglone i zamazane. Zbliżające się do mnie i oddalające. Dalekie kształty, wspomnienia.

Ogromne, ciemne mieszkanie. Pięć pokojów, służbówka, łazienka z dzwonkiem na służbę i wielka kuchnia ze spiżarką, gdzie wielki, zdechły szczur, kiedyś, jak była zima. Pamiętam tego nieżywego szczura, leżącego pośród weków, i chłód zimy przenikliwy, kiedy byłem mały.
Kiedy byłem bardzo małym chłopcem.

Wszystko jakieś sto dwadzieścia czy sto trzydzieści metrów. Mieszkanie mojej babki i moich ciotek – jej sióstr i kuzynek wszelakich. W Warszawie. Na Starym Mokotowie. W oficynie.

Ten dom, w którym spędziłem część mego dzieciństwa, śni mi się po nocach do dzisiaj. Teraz już wiem, że to mieszkanie było mistyczne, że zawierało w sobie jakąś nieuchwytną, zamgloną, nie- określoną tajemnicę. Że było labiryntem i kalejdoskopem jednocześnie. Było przesiąknięte dziwnymi zapachami i dźwiękami – nieokreśloną muzyką zawartą w szczęku naczyń, zduszonych pokasływaniach starych ludzi, słowach niewyraźnych, obijających się o ściany i szyby, w grzybach na ścianach po kątach gdzieniegdzie, w tych przenikliwych zapachach starych rzeczy, w refleksach słońca, kładących się na ciemnej od pastowania podłodze, na której wyleniałe, pocerowane dywany. Niespokojna muzyka rozsychających się mebli, kapania wody z zawsze popsutych kranów, wiatru w wypaczonych, starych oknach i szeptów, ciągłych szeptów. Cały czas słyszałem tam szepty. Słyszę je do dzisiaj. Te same. To tak dobrze słyszeć stare szepty z dzieciństwa. Tak dobrze.

Szepty starych rzeczy. Willowa 8/10. To była wyspa. Jedna z mojego archipelagu. O tej wyspie będę pisał. Tutaj, w tym starym, arabskim mieście, gdzie duchota i żar straszny wyciska tusz z człowieka. Gdzie też stare kobiety, nieruchomo wpatrujące się w przestrzeń, jak tam, na Mokotowie. Gdzie też skrzypiące drzwi w małym, zaniedbanym hoteliku. Chudy starzec z rylcem, pochylony nad kawałkiem kamienia. Formuje kształt. Z daleka muzyka. Zamglona. Jak zawsze.

O Boże, otwórz przede mną wszystkie skrzypiące drzwi.

Wkorytarzu, przy drzwiach do salonu, na stylowym krześle zawsze siedziała ciotka Stefa. Piszę „zawsze”, bo taki jej obraz, takie wspomnienie jej „zawszesiedzenia” najbardziej utkwiło mi w pamięci. Ale przecież nie siedziała tam cały czas. Tak się jednak pisze o kimś, kiedy tego kogoś już nie ma, a jego charakterystyczny obraz na zawsze zapisał się w pamięci właśnie tak, a nie inaczej.

Tak naprawdę ciotka nie siedziała cały czas na stylowym krześle w korytarzu; czasami stała w salonie przed oknem lub siedziała na stołeczku na balkonie i patrzyła na podwórko pełne zeschłych liści i szaroburych kotów.

Te liście nie zawsze były zeschłe, czasami było lato i wtedy wszystko kwitło bujnie na tamtym po- dwórku, ale tak się pisze o tym, czego już nie ma: „zeschłe liście”. Tak się przecież pisze.

A więc ciotka Stefa siedziała zawsze na tym „rokoku”, jak nazywała swoje krzesło, które nie było żadnym „rokokiem” tylko zwykłym mieszczańskim zydlem, i spod przymrużonych powiek obserwowała wszystko, co działo się w tym mieszkaniu. W tamtym mieszkaniu.

To krzesło to było miejsce, z którego obejmowała wzrokiem znaczną część domu, jak kot, który zawsze znajduje sobie taki punkt w swoim rewirze, że nic nie umknie jego uwadze, jego kłom i pazurom. Żadna ofiara.

Tam też był kot. Szara kotka. Miała na imię Puma. Siedziała niedaleko ciotki na pianinie. Zawsze. Pochowana w parku pod drzewem. Rękawiczki z jednym palcem miałem na rękach, jak sypałem ziemię. Znam to miejsce. Lekkie wybrzuszenie pod wierzbą. Przysypane zeschłymi liśćmi. Zawsze.

Puma siedziała nieruchomo na czarnym pianinie, zatopiona w sennej kontemplacji myszy dalekiej albo muchy brzęczącej. Ciotka też siedziała nieruchomo na „rokoku”, od niechcenia, łagodnie i niespiesznie drapiąc swoje, przyobleczone w brązowe pończochy, stare nogi. Cierpiała bowiem na egzemę, którą – nie wiadomo dlaczego – uważała za chorobę „wyższych sfer” i była (wyjawiała to nieco wstydliwym tonem) trochę dumna z tej przypadłości.

Czasami, kiedy na Willowej mówiło się, że wuj hrabia Pęski gorzej się poczuł „ze swoim oddechem”, albo że Czesław Wołłejko ma „ciągłe stany migrenalne”, ciotka Stefa kiwała głową, uśmiechając się jakby trochę wstydliwie, i mówiła:

– Proszę, proszę… a ja mam egzemę, proszę, proszę…

Potem poprawiała delikatnie swoją garderobę, dyskretnie dotykała włosów, jakby chcąc upewnić się, że nie zniknęły, i znowu nieruchomiała na krześle z półprzymkniętymi powiekami i błogim uśmiechem śmierci na ustach zawsze pomalowanych na czerwono jak za dawnych, „cudownych” lat. Pierścionek „rodowy” na jej wskazującym palcu odbijał refleksy jesiennego słońca, wpadające przez uchylone drzwi balkonu. Zawsze jesienne.

Firanka biała a muślinowa wwiewała się do salonu jak na filmie. Jak widzę firankę na wietrze, to zawsze widzę, jak ciotka Stefa się drapie. Lewa noga, powoli. Prawa noga, powoli. Westchnięcie, po- wiek przymrużenie, siedzi. Cały czas siedzi.
Wszystko to, w co odziana była Stefa, na pierwszy rzut postronnego oka zdawało się eleganckie, stylowe i – nazwę to właśnie tak – „falbaniaste”. Ciotka Stefa lubowała się bowiem we wszelakich falbankach, tiulach, rzeczach powłóczystych i, jak to sama określała, „lejących się”.

– Moje suknie tak pięknie się leją… – to zakodowałem na zawsze już w swojej pamięci.

Lejące się ubrania ciotki Stefy.

Ciotka wzdychała, gdy to mówiła. Ale było to westchnienie radosne, pełne zadowolenia, przeciągające się. Czasami przechodziło nawet w kilkuminutową wokalizę, naprędce zaimprowizowaną, lekko jazzującą odę na cześć lejącej się sukienki, szala czy bluzki. Na cześć starego życia. Ciotka cicho nuciła swój „lejący się blues”, powoli schylając się najpierw do nogi lewej, potem do nogi prawej. Drapnięcie, wokaliza, westchnienie, powiek pomarszczonych przymrużenie, swing.

A więc, jak powiedziałem, cała ta „lejąca się” garderoba na pierwszy rzut oka robiła wrażenie cał- kiem eleganckiej, dopiero jak uważny obserwator przyjrzał się bliżej temu, co ciotka miała na sobie, mógł zauważyć, że wszystko było stare, dziurawe i znoszone.

Nawet angielskie, obszyte misiem, błękitne kapcie z pomponami, na które ciotka mówiła „londynki”. Ten misio był zawsze szary od brudu i kurzu. Kapcie, zresztą, nie były wcale angielskie, tylko enerdowskie.

Kiedyś, kiedy ciotka Stefa spała w służbówce, bo tam była jej sypialnia, zakradłem się do niej po cichu, aby w bladym świetle niezgaszonej lampki nocnej sprawdzić angielskość kapci mojej ciotki. Leżałem na podłodze obok jej starego, wyleżałego tapczanika – uważając na małe mrówki, które nie wiedzieć czemu zamieszkały w jej pokoju – trzymałem kapeć i cichutko sylabizowałem pod nosem, wpatrując się w wyblakłą, zamazaną już nieco wszywkę z małymi literkami, które głosiły:

– Maadee in E. Gerrrmanyyy…

E. Germany. Jak E.Wedel. Tak było napisane w kapciu ciotki Stefy. Nie „Made in England”. Enerdowskie kapcie, nie angielskie. Z socjalistycznego kombinatu, nie z angielskiej manufaktury hand-made. Angielskość (czytaj „arystokratyczność”) przedmiotu była rzekoma. Kapcie z Karl-Marx-Stadt, nie z Londynu. Ułuda więc.

Ciotka cichutko wyszeptała coś przez sen. Poczułem lekkie łaskotanie na łydce. A jednak mrówka!


Wiele lat później, jak stałem nad jej trumną, wśród szlochów rodzinnych i opadających liści, to myślałem tylko o tych enerdowskich kapciach. To chyba była wiosna, ale było jesiennie. Jak zawsze. Opadająco-jesiennie. Mały cmentarzyk za miastem z ładnym widokiem. Kameralny.

Zamazany napis wewnątrz kapcia. Zawsze, od najmłodszych dni, lubowałem się w odkrywaniu ta- kich małych tajemnic, detali dla innych kompletnie nieistotnych. Szczegółów i szczególików, bzdetów potwornych, naszywek na ubraniach, nalepek na słoikach, napisów, literek, rysuneczków, symboli fabrycznych i cyferek na wewnętrznych stronach wszelakich przedmiotów, jakie tylko wpadły mi w ręce.

Wewnętrzne strony…

Dziecinne obsesje. Wariackie obserwacje małego chłopczyka. Ta książka będzie po trosze i o tym. O tych wewnętrznych stronach wszelakich.

Mój Boże, i to wszystko tutaj…

Tutaj, w tym wyparzonym słońcem mieście, na patio obdrapanego hoteliku, ze śpiącym grubym mężczyzną na wystawionej na ulicy wersalce… mój Boże, z błyszczącymi, ogromnymi karalucha- mi pod ścianami, odurzonymi upałem i parówą, straszną i zniewalającą. Z oknem otwartym od mo- jego pokoiku na piętrze, gdzie fragment ściany niebieskiej i biała firanka wwiewająca się do we- wnątrz, bo wiatr jeszcze do tego gorący od pustyni, co zaraz za miastem. Biała firanka tamta. Biała firanka ta. Ciotka się drapie.

I tutaj ją widzę, ciotkę Stefę – tę starą kobietę w pocerowanych pończochach, tu, w tych nierealnych, arabskich dekoracjach, widzę ją gdzieś tak jakby wewnątrz siebie, trochę z tyłu głowy, a też trochę na tym patio, gdzie siedzę, tę starą kobietę, na tym samym „rokoku” tapicerowanym w kwiaty niby-orientalne, z nadłamanym oparciem i z tym samym obrazem nad jej głową wiszącym. Tym właśnie obrazem. Niedużym. Tuż obok okropnego, wypchanego ptaka, którego uważano na Willowej za orła królewskiego, i któremu Maciej zrobił koślawą, nieudolną koronę z papieru.

Ten obraz… Pokryty matowym werniksem, który chyba udawać miał patynę i przydawać dziełu wrażenia szczytnej starości. Na obrazie chudy, blady mężczyzna w habicie o ascetycznej twarzy z przy- ciętą bródką. W ręku trzymał trupią czaszkę. Trzyma trupią czaszkę.

Na tę czaszkę pada snop jakby świetlistych promieni, a biała gołębica wzbija się do lotu ponad głową mężczyzny w habicie. To święty Tomasz.

Tak twierdziła ciotka Stefa, chociaż ciotka Ninka twierdziła, że to Savonarola, a stary Binduchowski, kiedy zatrzymywał się czasami przed obrazem, zamierał i wpatrując się intensywnie w dzieło sztuki, sapał nerwowo:

– Święty Padewski, jasny gwint, to święty Padewski…

A ciotka Stefa tylko się śmiała.

– Święty Tomasz, święty Tomasz, on sam, nikt inny… – mówiła, kręcąc głową z niedowierzaniem, że ktokolwiek mógł wątpić, że ekstatyczna postać na obrazie, to ktoś inny niż ewangeliczny Apostoł.

A potem podnosiła palec do góry, za siebie i wskazując na obraz, nieruchomiała i milkła. Jak szara Puma na czarnym pianinie.

Kiedy wchodziłem do tego mieszkania z moimi rodzicami, ciotka zawsze, zanim się z nami przywitała, uśmiechała się tajemniczo, podnosiła palec do góry i wskazując na świętego Tomasza teatralnym szeptem oświadczała:

– A on widzi, a on wszystko widzi i zapisuje, gdzie trzeba…

To „gdzie trzeba” fascynuje mnie przez całe życie. To „gdzie trzeba” przywiodło mnie tutaj, do tego arabskiego kraju. Na pustynie i sawanny. Do dżungli, lasów gorących i do miast dziwnych jak ze snów. Dalekich, fascynujących, tajemniczych. Kiedyś wyjechałem. Pamiętam. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze. Jesienny dzień. Gdzie jest „gdzie trzeba” ciotki Stefy?

Kiedy na Willowej działo się coś niedobrego, jakaś kłótnia, podniesione głosy, przyjęcie z wódeczką i nalewką, ciotka Stefa zawsze podnosiła palec. Kiedy tylko z telewizora przemawiał jakiś Towarzysz, ciotka Stefa nieodmiennie podnosiła palec z pierścieniem „rodowym” i wskazując na obraz, zawsze z tym samym tajemniczym uśmiechem, ogłaszała:

– A on widzi, a on wszystko widzi i zapisuje, gdzie trzeba…

Jestem w starym Damaszku. Przyjechałem tutaj przez ciotkę Stefę i jej obraz. Między innymi. Mię- dzy innymi. Willowa 8/10. W oficynie. Na Mokotowie.

Siedzę na patio, otoczony bujnie kwitnącymi oleandrami i, trochę zażenowany samym sobą i całą tą sytuacją, powoli podnoszę palec wskazujący do góry. W stronę nieba. Na niebie, jeszcze przed chwilą pękającym od lazuru, nagle pojawiły się ciężkie, czarne chmury. Zaraz spadnie ciepły, bliskowschodni deszcz. Zmyje to wszystko na chwilę. Jest dusz- no. Jak muzyka nostalgiczna i spokojna. Jak zawsze.

Babka Paulinka, mimo swego zdrobniałego imienia (nikt nigdy inaczej się do niej nie zwracał) i drobnej, mysiej postury, była jednak kobietą majestatyczną, tym majestatem ba- bek przedwojennych, sanacyjnych matron, które uważały Marszałka za swojego drugiego ojca, Anio- ła Stróża z wąsami, duchowego kochanka. Oprócz, oczywiście, całego arsenału świętych, błogosławionych, beatyfikowanych i namaszczonych, łącznie z cudownymi uzdrowicielami, przepowiadaczami przyszłości i mediami, które jeszcze wtedy działały gdzieniegdzie w Warszawie.

Pamiętam, kiedy umarła stara Kuncowa, babka i ciotki pospieszyły do zgrzybiałej wieszczki z sąsiedztwa, która miała czarną kotkę, kryształową kulę i okrągły stolik, przy którym wprowadzała w trans te czcigodne, przedwojenne panie.

– Irka, jesteś tam? Na Boga, Irka, odezwij się!

Tak podobno krzyczała babka Paulinka wpatrzona w kręcący się jak oszalały talerzyk, należący do medium. Czuję ciągle tę babciną rozpacz. Ale Irka Kuncowa, emerytowana nauczycielka niemieckiego, jedna z kuzynek, milczała jak grób, w którym przebywała. Była „gdzie trzeba”. Ta kobieta-medium nazywała się, pamiętam, Kozłowska i na otarcie łez wywołała wtedy babce i ciotkom ich ukochanego psa rasy pinczerek – Szarma.

– Słyszałam szczekanie Szarmusia, słyszałam, dobrze słyszałam…

Babka Paulinka szeptała potem, chodząc po mieszkaniu, a ciotki wtórowały jej potakiwaniem swoich upapiloconych głów, żegnając się nabożnie.

– Szczekał, szczekał…Szarmuś szczekał zza grobu. Wszystkie żeśmy słyszały…

No, ale powracając do Marszałka (ach, Marszałek!), jego portret wisiał na naczelnym miejscu w salonie, nad kanapą przykrytą narzutą, od której dostawałem wysypki na rękach, i pod tym to portretem siadywała zawsze babka Paulinka z filiżanką herbaty „po turecku”, czyli suszu zalewanego wrzątkiem. Nie lubiłem takiej herbaty, były w niej „kołki” – kawałki herbacianych łodyżek, które musiałem wybierać łyżeczką i odkładać na spodeczek (zawsze był wyszczerbiony). Bałem się, że się uduszę takim „kołkiem”. Wybierałem „kołki” razem z gorącą herbatą, w związku z czym spodeczek był cały mokry. Kiedy podnosiłem wreszcie do ust szklankę w metalowej oprawce z uchem, gorący płyn skapywał mi po palcach, parząc. Taką herbatę zapamiętałem z tamtego mieszkania. Podobnie zresztą było z białym żurkiem. Tam też były „kołki” – kawałki łodyżek majeranku czy tymianku. Żurek też groził mi uduszeniem.

Paulinka nie zwracała uwagi na „kołki”. Piła słomkową herbatę drobnymi, ale regularnymi łyczkami, eleganckimi siorbkami właściwie takimi. Za- zwyczaj wypijała od razu pół parującej szklanki, po czym odstawiała ją na mały stoliczek do gazet, przyozdobiony metalowym prętem z kloszem na końcu. Lekko krzywy, jak wszystko tam. Tam, w tamtym domu.

I wtedy wydawała z siebie ten przeciągły wydech, ten wydech, który zawsze się wydaje po wypiciu pół szklanki gorącej herbaty. To taki wydech bardzo prywatny, tylko dla siebie, nie na pokaz, jak pełen animuszu wydech po kieliszku wódki duszkiem wypitym, na przykład. Taki kieliszkowy wydech jest też publiczny, dla innych. A więc, babka wydychała żar herbaty przeciągle i prywatnie, a potem podnosiła dyndającą jej na piersi teatralną lornetkę i kierowała ją na telewizor.

Telewizor (ach, telewizor!).

„Belweder” się nazywał. Elegancko. Czarno-biały, oczywiście. Naturalnie, że czarno-biały. W drewnianej albo drewnopodobnej, politurowanej obudowie. Duże pudło z małym ekranem ukrytym za grubą szybą. Nad nim, na ścianie, szabla ułańska zawieszona. Dziadkowa. Smutno mi było jakoś zawsze, jak na tę szablę patrzyłem. Niepotrzebność tego przedmiotu czułem. Rentę tej szabli. Starość. Między szybą telewizora a ekranem była całkiem spora przestrzeń, i w tej to właśnie przestrzeni, w rogu odbiornika leżała zdechła, zasuszona od gorąca lamp i kineskopu, mucha. Leżała tam, jak sięgnę tylko pamięcią. Zawsze tam leżała. Zawsze. Często ją wspominam. Do dzisiaj zastanawiam się, kiedy tam wpadła, którego roku, miesiąca, dnia, godziny, chwili. Widzę ją, jak bzyczy któregoś dnia w sześćdziesiątych latach bezradna, przerażona, pragnąc wydostać się z tego gorącego pudła. Widzę tragedię tej muchy w telewizorze, w mokotowskim mieszkaniu, trzydzieści parę lat temu. To takie oślepiające światło. Gorąc niezrozumiały. Duszności. Zapaść. Oddalenie.


Tutaj, w starym, zmurszałym, rozsypującym się Damaszku. W Syrii. Na tym patio pachnącym kwiatami.

A potem zdechła. A potem na nią patrzyłem przez te wszystkie lata. Jak tylko wchodziłem na Willową przez te wielkie, skrzypiące drzwi, to zaraz pędziłem do telewizora, aby popatrzeć na zdechłą muchę. Nie pamiętam, co wtedy myślałem. Nie pamiętam, dlaczego to robiłem. Stałem przed ekranem tego drewnianego telewizora i w milczeniu, w zadumie patrzyłem na nieżywą muchę. Przez tyle lat. Mały chłopiec.

A on widzi, a on wszystko widzi i zapisuje, gdzie trzeba…

A potem w telewizorze pojawiała się łysa głowa Gomułki. Towarzysz Wiesław przemawiał. Obok niego, na pulpicie, stała taka sama szklanka herbaty „po turecku”, jaka stała na małym stoliczku do gazet obok babki Paulinki. Pamiętam tę gomułkowską herbatę „po turecku” w szklance, na spodeczku, na mównicy partyjnej. Tę zwykłą socjalistyczno-pospolitą szklankę herbaty Pierwszego Sekretarza. Gruzińską albo madras. Jak myślę o tej herbacie towarzysza Wiesława, to mi lepiej i lżej jakoś na sercu.

Towarzysz Wiesław przemawiał zasadniczo-skrzecząco i popijał herbatę, a ta mucha łapkami do góry, do niego, tak bezradnie, tak śmiertelnie, ostatecznie jakoś... cudownie ta mucha pod nim tak się układała, wpasowywała, była, kiedy on mówił, przemawiał, skrzeczał.

Potem, przewodniczący PZPR dyskretnie, tak półprywatnie, wydychał żar herbaty, pod nosem swoim robotniczym i dalej przemawiał (ach, jak on przemawiał!).

Wtedy babka Paulinka w milczeniu cudownym odwieszała lornetkę z powrotem na pierś, powoli zdejmowała kapeć z nogi (jaki kapeć?! tego kapcia nie pamiętam! co za pech, nieszczęście!), a następnie z całym impetem ciskała nim w ekran z martwą muchą i towarzyszem Wiesławem. Zabijała go po prostu. Bez odgłosu żadnego nawet, w ciszy i skupieniu, tak jak zabija się kapciem komara czy karalucha, powoli, żeby ofiara nie zdążyła uciec. Babka zabijała komunistę.

Następnie Paulinka odwracała się w stronę siedzącej w korytarzu ciotki Stefy i, wskazując na wiszący na ścianie salonu portret Marszałka, uśmiechała się triumfalnie, ale zarazem tajemniczo trochę.

Wtedy ciotka Stefa, uśmiechnięta także (tajemniczo, a jakże!) wychylała się nieco ze swojego „rokoka” i, celując palcem w świętego Tomasza, powtarzała te słowa, które już na całe życie pozo- staną moją mantrą:

– A on widzi, a on wszystko widzi i zapisuje, gdzie trzeba…

Ciotka Stefa od świętego Tomasza, babka Paulinka od Marszałka. Ten zapomniany dom sprzed tylu lat. Mały chłopiec. Ten hotelik tani z zagraconym patio. Towarzysz Wiesław i martwa mucha. Ale to nie wszystko, to nie wszystko…

Wtedy do salonu wtaczał się, sapiąc i głośno parskając, niczym hipopotam nilowy (z moich książeczek!) stary Gabrielelewicz – bo tak właśnie nazywał się mój kuzyn, korpulentny, nalany starszy mężczyzna.

Zawsze, nieodmiennie, odziany w sprane, pocerowane, wymięto-szaro-poplamione rosołami okropne spodnie i w zaskakującą swoim kontrastem, nienagannie czystą, wyprasowaną białą koszulę z wykrochmalonym kołnierzykiem, gdzie zawsze dwie spinki błyszczące „po ojcu”. Ciągnęła się za nim delikatna aura prastarej – wody toaletowej w koszyczku plecionym. A w święta i pewexu nawet for men jakiegoś.

Zawsze się zastanawiałem (zawsze!), dlaczego kuzyn Gabrielelewicz od pasa w dół był niezmiennie, uparcie zaniedbany, a od pasa w górę wytworny i pachnący.

Taki właśnie miał styl, chociaż na pewno nie pojmował swojego „wdółzaniedbania” w takich kategoriach. W kategoriach stylu. To jego „wdółzaniedbanie” było naturalne. Tak jak i „wgóręzadbanie” zresztą. Było czystą prawdą kuzyna Gabrielelewicza.

Kiedy słyszałem nazwisko Gabrielelewicz to nieodmiennie widziałem przed oczyma (mały chłopiec!) rozwijający się długi, czerwony chodnik. I dzisiaj też widzę.

Tak właśnie śpiewało mi to jego dziwaczne nazwisko, przedwojenne jakieś, nierealne, które otyły kuzyn wywodził z kurlandzkiej szlachty, a ciotka Ninka (nadejdzie!), jego żona, wyprowadzała „od Żydów”, bąkając coś półgębkiem po kątach o biblijnym archaniele Gabrielu, krawcach z Nalewek i o mezaliansie swoim oczywistym.

A więc wtaczał się do salonu z portretem Marszałka, kredensem, dwoma kanapami, stoliczkiem do gazet, stołem wielkim na środku, pianinem niemieckim z kotką śpiącą, telewizorem, babką, mu- chą martwą, firanką białą a muślinową wwiewaną filmowo do środka i towarzyszem Wiesławem już wychylonym do połowy z ekranu, celującym oskarżycielsko palcem w to przedwojenno-dulsko-miesz-czańskie wnętrze. Towarzysz Wiesław po prostu pękał z wściekłości, aż skręcona w esy-floresy żyła na łysej czaszce nabrzmiewała mu nienaturalnie niby jakiś żylak kosmiczny.

– Sssocjalizm! – wciąż słyszę jego przeciągły skrzek – sssocjalizm…

A więc wtaczał się kuzyn kurlandzko-żydowski do tego salonu sanacyjno-pogrobowego, wielki, sapiący, parskający, kaszlący niemiłosiernie, szurając kapciami, oparty na lasce (z gałką złotą „po ojcu”), po czym zatrzymywał się przed ekranem, z którego wychylała się prostoduszna, lecz po robotniczemu zagniewana twarz Gomułki, i patrząc przez chwilę w oczy Sekretarza (półotwarte usta, bo powietrze, powietrze!), wybuchał potwornym, przeciągłym rykiem:

– Bolszewia !!! Bolszewiaaaaaaaaaaaaaaaaa !!!

Potem zanosił się długim, rzężącym kaszlem, albowiem palił w dużych ilościach tanie papierosy bez filtra w szklanej lufce. Jak towarzysz Wiesław, zresztą.

Kuzyn Gabrielelewicz zamieszkiwał ostatni pokój, połączony drzwiami z łazienką. Pamiętam, że poduszka jego, leżąca na starym, wgniecionym tapczanie, opierała się o wytłuszczoną od brudu ścianę, za którą umiejscowiony był bezpośrednio sedes.
Stary Gabrielelewicz często w nocy, kiedy któryś z domowników musiał skorzystać z toalety, unosił się ze swojego posłania i krzyczał zduszonym głosem:

– Na głowę mi srają po nocach! Bolszewiaaaaaaaaaaaaaa!!!

I on miał swój portret, a właściwie monidło podretuszowane nad tapczanikiem wygniecionym. Był to wizerunek Dmowskiego. Pamiętam tę surową, przyozdobioną wąsikiem, endecką twarz, z milczącą dezaprobatą patrzącą na całą bolszewię rozgrywającą się dookoła.

Pamiętam też, że kuzyn Gabrielelewicz nigdy nie nazywał Dmowskiego inaczej niż „nieodżałowany”. To kolejne słowo-klucz, słowo-mantra z mojego dzieciństwa. Z tamtego mieszkania ciemnego w oficynie.

Zawsze jak słyszę słowo „nieodżałowany”, automatycznie pojawiają mi się przed oczyma brudnawe, poplamione i wymięte spodnie Gabrielelewicza, jego piękna, biała koszula ze spinkami, popsuty tapczan i oblicze Romana Dmowskiego.

– Zlikwidować obozu narodowego nikt nie zdoła! – krzyczał kuzyn Gabrielelewicz, po czym opadał na poduszkę, wpatrzony w sufit. Usta miał półotwarte ( bo powietrze, powietrze!).

Tak, tak właśnie. Tak to wszystko się ulepia. Z takich okruchów. Z bzdetów takich. Z wygniecionego tapczanika z sapiącym kuzynem-narodowcem podejrzanym o żydostwo, któremu „srali na głowę” w obecności Romana Dmowskiego. Jak rozwijający się długi, czerwony chodnik. Jak literatura pisana na arabskim patio, daleko od wszystkiego.

Święty Tomasz, Marszałek, Dmowski. Kaszel, stękanie, starość. Dalej, idźmy dalej ciemnymi korytarzami i pokojami tego sennego, dalekiego mieszkania. Tej przestrzeni odległej, pełnej dziwnej, nieokreślonej muzyki. Tamtej struktury. Tutaj, w Damaszku.
 

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyznania nawróconego katechety. „Dwie osoby na religii? Kościół reaguje histerycznie, to ślepa uliczka”

Problem religii w szkole był przez biskupów ignorowany, a teraz podnoszą krzyk – mówi Cezary Gawryś, filozof, teolog i były nauczyciel religii.

Jakub Halcewicz
09.09.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną