Książka „Polska, głupcze!” nie ma końcowej kropki, bo mieć nie może, gdyż każdy dzień dodaje do niej nowe rozdziały. Tomasz Lis zajął się bowiem analizą języka, którym posługują się politycy i ci, którzy o polityce mówią czy piszą.
Ten leksykon rozwinął się zwłaszcza w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, choć Lis sięga i do lat wcześniejszych. A więc i moherowe berety, i grupy hakowe, psychole od Rydzyka, ciąg technologiczny, czworokąt, ćwok i popaprańcy, cieniasy – wokół tych określeń i epitetów rozwija się barwna opowieść, kto i gdzie po raz pierwszy ich użył, co one znaczą. Nie jest to jednak zabawa językoznawcza, gdyż Tomasz Lis ma wyraziste poglądy i chyba coraz silniejsze poczucie, że należy dawać im wyraz.
Po książce poprzedniej, zatytułowanej „Co z tą Polską?”, która była wielkim sukcesem, kontynuuje swoją publicystykę, której cechą jest między innymi tonacja wysoce moralna i włączanie czytelników w krąg odpowiedzialności za Rzeczpospolitą i za jej dzisiejszą historię. Czy jest w Polsce tak – pyta – jak chcieliśmy? „O czymś takim marzyliśmy? O takiej władzy? Więc mówię do siebie, do nas, do władzy: »Polska, głupcze!«”. I zapewne znowu odniesie sukces, bo ludzie lubią ten ton, a jeśli nawet nie zgadzają się z Lisa odpowiedziami na stawiane przez niego pytania, to same pytania też lubią. Odpowiedzi Lisa układają się w czytelny wzór, do którego łatwo się odnieść, czy to w zgodzie z nimi, czy w niezgodzie.
Jest to po prostu świetnie zrobiona popularna literatura polityczna, która w Polsce nie jest często uprawiana, a szkoda. Literatura pisana przez wykształciucha w obronie łże-elit i ich prawa do rozmawiania z ludźmi o Polsce.
Tomasz Lis, Polska, głupcze!, Świat Książki, Warszawa 2006, s. 256