Książki

O krok

Deszcz przestał padać tuż po piątej.
Mężczyzna przykucnięty obok grubego pnia drzewa ściągał ostrożnie kurtkę. Deszcz nie był ulewny, padał nie dłużej niż pół godziny. A jednak przemokło mu ubranie. Ogarnęła go nagła wściekłość. Nie chciał się przeziębić. Nie teraz, nie w środku lata.
Położył kurtkę na ziemi i wstał. Nogi miał zesztywniałe. Rozglądał się uważnie dokoła, kołysząc się powoli w przód i w tył, żeby pobudzić krążenie.
Wiedział, że ci, na których czeka, nie zjawią się przed ósmą. Tak się umówili. Istniało jednak pewne, choć niewielkie ryzyko, że którymś ze szlaków przecinających rezerwat przyrody będą schodzili inni ludzie.
Jedynie to mogło pokrzyżować mu plany. Jedynie tego nie był pewny.
Mimo to nie odczuwał niepokoju. Była wigilia święta letniego przesilenia*. W rezerwacie nie było kempingów ani placów zabaw. Ci, na których czekał, wybrali to miejsce z rozmysłem. Nie chcieli, by im przeszkadzano.
Dwa tygodnie wcześniej ustalili, gdzie się spotkają. Wówczas już od wielu miesięcy deptał im po piętach. Dzień po tym, jak się umówili, zaczął szukać tego miejsca. Wędrował przez rezerwat, starając się, by nikt go nie dostrzegł. W pewnej chwili na jednej ze ścieżek pojawiła się para starszych ludzi. Skrył się w pobliskim zagajniku i odczekał, aż przejdą.
Odnalazłszy miejsce, które wybrali na nocne oczekiwanie, uznał, że jest wprost wymarzone. Leżało w zagłębieniu terenu. Otaczały je gęste zarośla. A dalej był niewielki zagajnik.
Doprawdy nie mogli wybrać lepszego miejsca.
I dla siebie, i dla niego.
Niebo przejaśniło się. Wyjrzało słońce i natychmiast zrobiło się cieplej.
Czerwiec był w tym roku chłodny. Wszyscy wokół narzekali na spóźnione lato w Skanii. Potakiwał.
Zawsze potakiwał.
To jedyny sposób, żeby uniknąć wpadki, myślał. Ominąć każdą przeszkodę na drodze.
Opanował tę sztukę. Sztukę potakiwania.
Spojrzał na niebo. Nie powinno już padać. Wiosna i początek lata były rzeczywiście bardzo chłodne. Teraz jednak, w święto najkrótszej nocy, nareszcie wyjrzało słońce.
Będzie piękny wieczór, pomyślał. W dodatku niezapomniany.
W powietrzu unosił się zapach wilgotnej trawy. Gdzieś w pobliżu usłyszał trzepot ptasich skrzydeł. Poniżej, z lewej strony, prześwitywało morze.
Stanął w rozkroku i wypluł prymkę, która rozpływała mu się w ustach. Wgniótł ją nogą w piach.
Nigdy nie pozostawiał po sobie śladów. Nigdy. Ale często myślał, że powinien rzucić tytoń. To zły nawyk i do niego nie pasuje.

*

Postanowili spotkać się w Hammar.
Tak było najlepiej, bo jedni jechali z Simrishamnu, a drudzy z Υstadu. Samochody mieli zaparkować w rezerwacie przyrody i dojść do wyznaczonego miejsca.
Właściwie nie była to wspólna decyzja. Przez dłuższy czas rozpatrywali rozmaite warianty, przesyłając sobie kolejne propozycje. Gdy wreszcie ktoś z nich zaproponował to miejsce, przyjęli je bez zastrzeżeń. Być może dlatego, że już nie mieli czasu. Trzeba było jeszcze sporo załatwić. Ktoś zajął się zorganizowaniem prowiantu, ktoś inny pojechał do Kopenhagi wypożyczyć stroje i peruki. Wszystko zostało drobiazgowo zaplanowane.
Przygotowali się również na złą pogodę.
O drugiej po południu jeden z nich zapakował dużą plastikową płachtę do czerwonego worka. Włożył tam jeszcze rolkę taśmy klejącej i parę starych aluminiowych kołków. Pozostaną na zewnątrz nawet w razie deszczu. Ale będą mieli schronienie.
Wszystko było gotowe. Jednak nikt nie mógł przewidzieć tego, co nastąpiło.
Któreś z nich nagle zachorowało.
Była to młoda kobieta. Być może właśnie ona najbardziej się cieszyła na świętojańską zabawę. Poznała ich wszystkich przeszło rok wcześniej.
Obudziła się wcześnie rano z uczuciem nudności. Z początku myślała, że to ze zdenerwowania. Kilka godzin później, już po dwunastej, przyszła gorączka i torsje. Ciągle jeszcze liczyła, że to minie. Kiedy jednak chłopak, z którym miała jechać, zadzwonił do drzwi, otworzyła na drżących nogach i powiedziała, że jest chora.
Spotkali się więc w Hammar tylko we trójkę, tuż przed wpół do ósmej, w świętojański wieczór. Niespodziewana choroba nie popsuła im nastroju. Wiedzieli z doświadczenia, że w życiu bywa różnie.
Zaparkowali samochody przy wjeździe do rezerwatu, wzięli koszyki i ruszyli jedną z leśnych ścieżek. Komuś zdawało się, że z oddali dochodzą dźwięki akordeonu. Poza tym słychać było tylko ptaki i odległy szum morza.
Gdy dotarli na miejsce, od razu im się spodobało. Tu w spokoju będą mogli doczekać świtu. Niebo było bezchmurne. Zapowiadała się jasna noc.
Wspólne obchody święta zaplanowali na początku lutego. Zwierzali się sobie wówczas z tęsknoty za jasną, letnią nocą. Pili dużo wina, prowadząc długie, żartobliwe dyskusje na temat zmierzchu.
Kiedy zaczyna się moment pomiędzy jasnością a mrokiem, który nazywamy zmierzchem? Czy można go opisać słowami? Co widać, gdy światło jest tak słabe, że znajdujemy się w nieokreślonym „pomiędzy”, w wymykającej się chwili, na skraju z wolna wydłużającego się cienia?
Mieli rozbieżne zdania i kwestia zmierzchu pozostała nierozstrzygnięta. Ale już wtedy, tamtego wieczoru, zaczęli snuć plany zabawy.
Kiedy dotarli do zapadliny i odstawili kosze z prowiantem, rozeszli się w różne strony, by przebrać się w gęstych zaroślach. Wkładali peruki, przeglądając się w kieszonkowych lusterkach wciśniętych między gałęzie drzew.
Nikomu nie przyszło do głowy, że opodal stoi mężczyzna i przygląda się ich skomplikowanym przygotowaniom. Najłatwiej było nałożyć peruki. Trudniej gorsety, poduszki i halki. Na końcu jeszcze fulary, kryzy i grubą warstwę pudru na twarz. Wszystko musiało być naprawdę. Zabawę traktowali serio.
O ósmej wyłonili się z zarośli i popatrzyli na siebie. Byli głęboko poruszeni. Po raz kolejny wymykali się ze swojego czasu i wkraczali w inną epokę.
W epokę Bellmana*.
Podeszli bliżej i parsknęli śmiechem. Ale szybko znów spoważnieli. Rozpostarli duży obrus, z koszy wyjęli wiktuały i włączyli magnetofon z nagraniem Listów Fredmana**.
Zabawa się zaczęła. Gdy nadejdzie zima, będą wspominać ten letni wieczór. Będzie ich wiązała kolejna wspólna tajemnica.

*

Około północy nadal nie był zdecydowany. Wiedział, że nie musi się śpieszyć. Zostaną tu do rana. Być może nawet prześpią całe przedpołudnie.
Znał ich plany w najdrobniejszych szczegółach. Dawało mu to poczucie olbrzymiej przewagi.
Tylko ten, kto ma przewagę, może uniknąć wpadki.
Tuż po jedenastej byli już podchmieleni. Wtedy ostrożnie zmienił pozycję. Gdy po raz pierwszy znalazł się w tym miejscu, wyznaczył sobie punkt obserwacyjny. Były to gęste zarośla na zboczu. Miał stamtąd otwarty widok na wszystko, co działo się na jasnoniebieskim obrusie. Mógł podejść zupełnie blisko, niezauważony. Od czasu do czasu odchodzili na bok za potrzebą. Widział wszystko, co robili.
Minęła północ. Nadal czekał. Wahał się.
Coś się nie zgadzało.
Miało ich być czworo. Brakowało jednej osoby. Przez myśl przemknęło mu kilka możliwych powodów. Nie znajdował wytłumaczenia. Zaszło coś nieprzewidzianego. Może dziewczyna się rozmyśliła? Może zachorowała?
Słyszał muzykę. Śmiech. Chwilami wyobrażał sobie, że siedzi na dole przy jasnoniebieskim obrusie z kieliszkiem w ręku. Później zmierzy perukę. A może nawet kostium? Mógł zrobić wszystko, co zechce. Miał nieograniczone możliwości. Nawet gdyby był niewidzialny, jego przewaga nie byłaby większa.
Jeszcze czekał. Śmiech wznosił się i opadał. Gdzieś wysoko ponad głową przeleciał nocny ptak.


Było dziesięć po trzeciej.
Nie chciał już dłużej czekać. Nadszedł czas. Czas, który sam wyznaczył.
Właściwie nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miał na ręku zegarek. Mimo to godziny i minuty nieustannie w nim tykały. Miał w sobie wewnętrzny zegar, który zawsze dobrze chodził.
W dole, wokół jasnoniebieskiego obrusa, było cicho. Leżeli spleceni ramionami, słuchając muzyki. Wiedział, że nie śpią. Pogrążeni głęboko w marzeniach, nie podejrzewali, że jest tuż za nimi.
Wziął do ręki pistolet z tłumikiem, który leżał na złożonej kurtce. Rozejrzał się pośpiesznie.
Potem przemknął się w kierunku pobliskiego drzewa. Był dokładnie za nimi. Przystanął na kilka sekund. Nikt nic nie zauważył. Rzucił ostatnie spojrzenie wokoło. Nikogo w pobliżu.
Byli sami.
Wyszedł zza drzewa i zabił ich kolejno jednym strzałem w czoło. Nic nie mógł poradzić na to, że krew trysnęła na białe peruki.
Wszystko stało się tak szybko, że ledwie zdążył to zarejestrować.
Teraz leżeli przed nim martwi. Ciasno spleceni, jak kilka sekund wcześniej.
Wyłączył magnetofon. Nasłuchiwał. Ptaki świergotały. Znów się rozejrzał. Naturalnie nikogo nie było.
Odłożył pistolet na obrus, na którym przedtem rozłożył serwetkę. Nigdy nie zostawiał śladów.
Potem usiadł. Przyglądał się tym, którzy dopiero co się śmiali, a teraz leżeli martwi.
Idylla dalej trwa, pomyślał. Z tą różnicą, że teraz jest nas czworo. Tak jak było zaplanowane od początku.
Nalał sobie kieliszek czerwonego wina. Z reguły nie pił. Ale teraz nie mógł się powstrzymać.
Potem przymierzył perukę. Spróbował jedzenia. Nie był zbyt głodny. Dochodziło wpół do czwartej, gdy wstał.
Miał jeszcze wiele do zrobienia. W rezerwacie pojawiały się ranne ptaszki. Chociaż było to mało prawdopodobne, ktoś mógł zboczyć z wytyczonej ścieżki i natknąć się na zapadlinę. Nie może zostawić żadnych śladów.
Nie tym razem.
Na końcu, zanim się oddalił, przeszukał torby i ubrania. Znalazł to, czego szukał. Wszyscy mieli przy sobie paszporty. Włożył je do kieszeni kurtki. Później, w ciągu dnia je spali.
Rozejrzał się po raz ostatni. Wyjął z kieszeni mały aparat i zrobił zdjęcie.
Jedno jedyne.
Miał wrażenie, że patrzy na obraz przedstawiający osiemnastowieczny piknik.
Tyle tylko, że obraz był spryskany krwią.

Nadszedł świąteczny poranek. Sobota, dwudziesty drugi czerwca 1996 roku.
Zapowiadał się piękny dzień.
W Skanii nareszcie zapanowało lato.

1


W środę, siódmego sierpnia 1996 roku Kurt Wallander omal nie zginął w wypadku samochodowym, na wschód od Ystadu. Zdarzyło się to wcześnie rano, wkrótce po szóstej. Właśnie minął Nybrostrand, kierując się na Österlen. Nagle przed jego peugeotem wyrosła spiętrzona masa samochodu ciężarowego. Klakson ciężarówki usłyszał w momencie, gdy gwałtownie skręcał kierownicę.
Chwilę później zjechał na pobocze. Dopiero wtedy ogarnął go strach. Serce tłukło mu się w piersiach. Miał mdłości i zawroty głowy. Zdawało mu się, że za chwilę zemdleje. Kurczowo zaciskał ręce na kierownicy.
Kiedy się uspokoił, powoli dotarło do niego, co się stało.
Zasnął za kierownicą. Wystarczyła sekunda, by jego stary samochód zaczął zjeżdżać na lewy pas jezdni.
W następnej sekundzie by nie żył, zmiażdżony przez ciężarówkę. Na myśl o tym poczuł w sobie pustkę. Pamiętał tylko, jak kilka lat wcześniej, pod Tingesryd, omal nie zderzył się z łosiem. Wtedy jednak była mgła i ciemno.
Tym razem po prostu przysnął za kierownicą.
Zmęczenie.
Nie wiedział, skąd ono się bierze. Spadło na niego bez uprzedzenia na początku czerwca, tuż przed urlopem. W tym roku postanowił wziąć urlop wcześniej. Ale cały czerwiec rozpłynął się w deszczu. Gdy tylko wrócił do pracy, zaraz po świętym Janie, w Skanii zapanowała piękna i ciepła pogoda.
Towarzyszyło mu nieustanne znużenie. Potrafił zasnąć na krześle. Nawet po dobrze przespanej nocy musiał się rano zmuszać do wstania z łóżka. Prowadząc samochód, często zjeżdżał na pobocze, żeby się chwilę zdrzemnąć.
Linda, jego córka, zauważyła to podczas wspólnych wakacji, kiedy przez tydzień jeździli po Gotlandii. Na jedną z ostatnich nocy zatrzymali się w pensjonacie w Burgsvik. Był piękny wieczór. Dzień spędzili na wędrówce po południowym cyplu wyspy. Zanim wrócili na noc do pensjonatu, zjedli obiad w pizzerii.
Pytała go o powód zmęczenia. Widział jej twarz w świetle lampy naftowej. Zarejestrował, że pytanie było dobrze przygotowane. Wykręcał się. Nic mu nie jest. Chyba nic dziwnego, że część urlopu spędza na odsypianiu zaległości. Linda więcej nie pytała. Ale spostrzegł, że mu nie wierzy.
Tak dłużej być nie może, pomyślał. To nie jest zwykłe zmęczenie. Coś jest nie tak. Próbował przywołać inne objawy, świadczące o jakiejś chorobie. Ale poza tym, że budził się nieraz w nocy z powodu kurczu w łydkach, nic nie przychodziło mu do głowy.
Uświadomił sobie, jak bliski był śmierci. Nie może dłużej zwlekać. Dzisiaj zamówi wizytę u lekarza.
Włączył silnik i ruszył. Opuścił boczną szybę. Był już sierpień, ale nadal utrzymywało się letnie ciepło.
Wallander jechał do domu ojca w Löderupie. Przejeżdżał tą drogą niezliczoną ilość razy. W dalszym ciągu nie potrafił pogodzić się z faktem, że w przesyconej zapachem terpentyny pracowni nie zobaczy już ojca siedzącego przy sztalugach i malującego obrazy z niezmiennie powracającym motywem: pejzaż z głuszcem na pierwszym planie. Albo bez głuszca. Słońce podwieszone na niewidzialnych niciach, tuż nad koronami drzew.
Niedługo miną dwa lata. Dwa lata od dnia, kiedy Gertruda zadzwoniła do komendy w Ystadzie i powiedziała, że ojciec leży martwy na podłodze pracowni. Do dzisiaj zachował w pamięci wyraźne, dręczące wspomnienie faktu, że w drodze do Löderupu negował oczywistą prawdę. Zrozumiał, że musi jej spojrzeć w oczy, kiedy na podwórzu dostrzegł Gertrudę. Wiedział, co go czeka.
Ostatnie dwa lata szybko przeleciały. Odwiedzał Gertrudę, która nadal mieszkała w domu ojca, kiedy tylko mógł. Ale zdecydowanie zbyt rzadko. Minął przeszło rok, gdy wreszcie zabrali się do porządkowania pracowni. Znaleźli trzydzieści dwa skończone i podsygnowane obrazy. Pewnego grudniowego wieczoru w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku, usiadłszy przy stole w kuchni Gertrudy, sporządzili listę osób, którym zamierzali je podarować. Wallander zatrzymał dwa z nich dla siebie. Pierwszy z głuszcem, drugi bez. Linda dostała jeden, tak samo jak Mona, była żona Wallandera. Jego siostra, Kristina, nie chciała ani jednego. Zaskoczyło go to i zasmuciło. Gertruda miała ich dużo i więcej nie chciała. Zostało do oddania jeszcze dwadzieścia osiem obrazów. Wallander, z pewnym wahaniem, wysłał jeden z nich inspektorowi policji kryminalnej w Kristianstad, z którym utrzymywał luźny kontakt. Rozdali już dwadzieścia trzy obrazy i nikt więcej nie przychodził im do głowy. Wszyscy krewni Gertrudy zostali już obdarowani. Pozostało jeszcze pięć płócien.
Wallander zastanawiał się, co robić. Wiedział, że spalić ich nie potrafi.
Właściwie obrazy były własnością Gertrudy. Uważała jednak, że należą się jemu i Kristinie. Nie jej, która tak późno wkroczyła w życie ich ojca.
Wallander minął zjazd na Kåsebergę. Za chwilę będzie na miejscu. Myślał o tym, co go czeka. Pewnego majowego wieczoru, przy okazji wizyty u Gertrudy, wybrali się na długi spacer po krętych, wyjeżdżonych traktorem dróżkach między polami rzepaku. Powiedziała wtedy, że nie chce dłużej mieszkać w tym domu. Czuła się zbyt samotna.
– Wolę się wyprowadzić, zanim zacznie tu straszyć – powiedziała.
W pewnym sensie ją rozumiał. Sam chyba reagowałby podobnie.
Podczas spaceru poprosiła go o pomoc w sprzedaży domu. Nie ma pośpiechu, można zaczekać do końca lata. Ale chciałaby się wyprowadzić przed jesienią. W okolicach Rynge miała siostrę, która świeżo owdowiała. Postanowiła się tam przeprowadzić.
Nadszedł umówiony dzień. Tej środy Wallander wziął wolne. O dziewiątej mieli się spotkać z pośrednikiem z Ystadu i wspólnie ustalić cenę domu. Przedtem chcieli przejrzeć z Gertrudą ostatnie kartony z rzeczami ojca. Tydzień wcześniej wszystko spakowali. Martinsson, kolega z pracy, przyjechał z przyczepą i zrobili kilka kursów na wysypisko śmieci za Hedeskogą. Myślał z narastającym uczuciem przykrości, że wszystko, co pozostaje po człowieku, nieuchronnie trafia na śmietnik.
Po ojcu, oprócz wspomnień, zostało trochę starych zdjęć, pięć obrazów oraz kilka pudeł starych listów i dokumentów. Nic więcej. Życie zostało zaksięgowane
i podliczone.
Wallander zjechał na drogę prowadzącą do domu ojca.
Zauważył Gertrudę na podwórzu. Zawsze wcześnie wstawała.
Przywitała się z nim. Ku swojemu zdziwieniu stwierdził, że nosi tę samą suknię, co w dniu ślubu z ojcem. Ścisnęło go w gardle. Dla Gertrudy był to szczególny dzień. Na zawsze opuszczała swój dom.
Wypili kawę w kuchni. Za otwartymi drzwiami szafek widać było puste półki. Siostra Gertrudy miała przyjechać po nią tego samego dnia. Wallander zatrzymał jeden klucz od domu, drugi miał dać pośrednikowi.
Przejrzeli zawartość dwóch kartonów. Wśród starych listów zaskoczony Wallander znalazł parę dziecięcych butów, które pamiętał z dzieciństwa. Czyżby ojciec przechowywał je przez te wszystkie lata? Wyniósł kartony do samochodu. Już zatrzaskiwał drzwi, kiedy na schodach spostrzegł Gertrudę. Uśmiechała się.
– Zostało pięć obrazów – powiedziała. – Zapomniałeś?
Wallander pokręcił głową. Poszedł w stronę budynku gospodarczego, gdzie ojciec miał pracownię. Drzwi były otwarte, wnętrze czysto wysprzątane. W powietrzu nadal unosił się zapach terpentyny. Na starej płytce elektrycznej stał garnek, w którym ojciec gotował niezliczone ilości kawy.
Może tu jestem ostatni raz, pomyślał Wallander. Ale w przeciwieństwie do Gertrudy nie wyglądam elegancko. Mam na sobie codzienne, znoszone ubranie. I gdybym nie miał szczęścia, już bym nie żył. Jak ojciec. Linda musiałaby wywozić na śmietnik to, co po mnie zostało. W moich rzeczach znalazłaby dwa obrazy, jeden z głuszcem na pierwszym planie.
Czuł się nieswojo. Ojciec był ciągle obecny w mrocznej pracowni. O ścianę stały oparte obrazy. Przeniósł je do samochodu. Położył w bagażniku i przykrył kocem. Gertruda nadal stała na schodach.
– Nic więcej nie ma.
Wallander kiwnął głową.
– Nic więcej – powiedział. – Nic.

O dziewiątej samochód agenta zajechał na podwórze. Kiedy mężczyzna wysiadł z samochodu, zaskoczony Wallander ujrzał znajomą twarz. Był to niejaki Robert Ǻkerblom. Kilka lat wcześniej ktoś brutalnie zamordował jego żonę, a ciało wrzucił do starej studni. Dochodzenie w tej sprawie Wallander wspominał jako jedno z najtrudniejszych i najbardziej przykrych w swojej karierze. Zmarszczył czoło, nieco skonsternowany. Podpisał umowę z jedną z największych agencji nieruchomości w Szwecji. Biuro Åkerbloma nie pracowało dla niej. O ile w ogóle jeszcze istniało. Jeśli dobrze pamiętał, chodziły słuchy, że zamknął je wkrótce po zabójstwie Louise Ǻkerblom.
Wyszedł na schody. Robert Ǻkerblom nic się nie zmienił. Wallander pamiętał, jak podczas ich pierwszego spotkania płakał u niego w biurze. Uważał wtedy, że Åkerblom jest mężczyzną, którego powierzchowności nigdy nie zapamięta. Jego niepokój i ból po śmierci żony był szczery. Wallander przypominał sobie, że on i żona byli bodajże członkami kościoła metodystów.
Podali sobie ręce.
– Znów się spotykamy – powiedział Robert Ǻkerblom.
Nawet głos zabrzmiał znajomo. Wallander poczuł się zakłopotany. Nie wiedział, jak się zachować. Ale Åkerblom odezwał się pierwszy.
– Opłakuję ją dzisiaj nie mniej niż wtedy – powiedział powoli. – Ale jeszcze trudniej jest dziewczynkom.
Wallander przypomniał sobie ich dwie córeczki. Były wtedy zupełnie małe. A jednak coś rozumiały.
– Musi wam być ciężko – odparł. Obawiał się, że powtórzy się to, co kiedyś. Åkerblom się rozpłacze. Ale nie.
– Starałem się dalej prowadzić biuro. – Ale nie byłem w stanie. Jeden z konkurentów zaproponował mi posadę i przyjąłem ją. Nigdy tego nie żałowałem. Skończyło się wieczorne ślęczenie nad rachunkowością. Mogłem więcej czasu poświęcić córkom.
Gertruda wyszła na podwórze. Razem obeszli dom. Robert Åkerblom notował, zrobił kilka zdjęć. Potem usiedli w kuchni napić się kawy. Cena, którą Akerblom zaproponował, z początku wydawała się Wallanderowi zbyt niska. Po chwili zdał sobie sprawę, że była trzy razy wyższa od ceny, którą niegdyś zapłacił ojciec.
Tuż po wpół do jedenastej Robert Akerblom odjechał. Wallander uznał, że powinien zostać, dopóki po Gertrudę nie przyjedzie siostra. Odgadła jego myśli. Uspokoiła go, że może ją bez obawy zostawić samą.
– Jest piękny dzień – dodała. – Nareszcie prawdziwe lato. Pod sam koniec. Posiedzę sobie w ogrodzie.
– Zostanę, jeżeli chcesz. Mam dzisiaj wolne.
Gertruda potrząsnęła głową.
– Odwiedź mnie w Rynge – powiedziała. – Ale dopiero za parę tygodni. Muszę się najpierw urządzić.
Wallander wsiadł do samochodu i odjechał w kierunku Ystadu. Miał jechać prosto do domu i zamówić wizytę u lekarza. A później zarezerwować sobie czas w pralni i posprzątać mieszkanie. Nie śpieszył się, wybrał więc dłuższą drogę. Lubił prowadzić.
Błądził myślami, spoglądając na krajobraz. Właśnie mijał Vallebergę, kiedy odezwał się telefon. Dzwonił Martinsson. Wallander zjechał na pobocze.
– Szukałem cię – powiedział Martinsson. – Nikt mnie oczywiście nie poinformował, że masz wolne. A przy okazji: czy wiesz, że twoja automatyczna sekretarka nie działa?
Wallander wiedział, że sekretarka czasami się zacina. Od razu jednak wyczuł, że coś się stało. Od kiedy był policjantem, zawsze miał ten sam objaw. Ucisk w dołku. Wstrzymał oddech.
– Dzwonię z pokoju Hanssona – ciągnął dalej Martinsson. – Jest u mnie matka Astrid Hillström.
– Czyja?
– Astrid Hillström. Jednej z zaginionych.
Wallander zorientował się, o kim mowa.
– Czego chce?
– Jest bardzo wzburzona. Dostała pocztówkę od córki, nadaną w Wiedniu.
Wallander zmarszczył czoło.
– To chyba dobra wiadomość? Że dała znać?
– Matka twierdzi, że to nie ona pisała. Mówi, że to podróbka. I jest oburzona, że nic nie robimy.
– Co mamy robić, skoro nie popełniono przestępstwa? Mamy mnóstwo dowodów na to, że wyjechali z własnej woli.
Nastała chwila milczenia, a potem Wallander znów usłyszał głos Martinssona.
– Nie wiem, co myśleć. Ale mam wrażenie, że coś jest nie tak. Chociaż nie wiem co. Ale coś.
Wallander wyostrzył uwagę. Z biegiem lat nauczył się poważnie traktować intuicję Martinssona. Często się okazywało, że miał rację.
– Chcesz, żebym przyjechał?
– Nie. Ale uważam, że ty, ja i Svedberg musimy to jutro przedyskutować.
– Powiedz, o której.
– Może o ósmej? Przekażę Svedbergowi.
Skończyli rozmowę. Wallander dalej siedział w samochodzie. Wodził wzrokiem za pracującym na polu traktorem.
Zastanawiał się nad tym, co powiedział Martinsson. Sam już wielokrotnie spotykał się z matką Astrid Hillström.
Odtworzył w myślach kolejność wydarzeń.
Kilka dni po święcie najkrótszej nocy dostali meldunek o zaginięciu trojga młodych ludzi. Było to tuż po jego powrocie z deszczowego urlopu. Zajął się sprawą wraz z kilkoma kolegami. Od początku był zdania, że nie popełniono przestępstwa. Trzy dni później przyszła zresztą pocztówka z Hamburga. Ze zdjęciem stacji kolejowej. Wallander pamiętał dokładnie jej treść: „Podróżujemy po Europie. Zapewne w połowie sierpnia będziemy z powrotem”.
Dzisiaj jest środa, siódmy sierpnia. Wkrótce więc wrócą do domu. Przyszła jeszcze jedna pocztówka, od Astrid Hillström. Nadana w Wiedniu.
Na pierwszej kartce podpisała się cała trójka. Rodzice rozpoznali podpisy. Tylko matka Astrid Hillström się wahała. Ale tamci ją przekonali.
Wallander spojrzał w boczne lusterko i wyjechał na szosę. Intuicja Martinssona często okazywała się trafna.

Zaparkował na Mariagatan, wniósł na górę kartony i obrazy. Potem usiadł przy telefonie. U lekarza domowego odezwała się automatyczna sekretarka. Był na urlopie do dwunastego sierpnia. Wallander zastanawiał się, czy zaczekać, aż wróci. Nie opuszczała go jednak myśl, że rano cudem uniknął śmierci. Zadzwonił do innego lekarza i zapisał się na następny dzień na jedenastą. Zamówił na wieczór pranie i zabrał się do sprzątania. Ledwie ogarnął sypialnię, poczuł się zmęczony. Salon odkurzył po łebkach i odstawił odkurzacz na miejsce.
Przeniósł kartony i obrazy do pokoju, w którym mieszkała Linda podczas swych sporadycznych odwiedzin. Wypił trzy szklanki wody w kuchni.
To dziwne, że tak często chce mu się pić. Zmęczenie. Pragnienie. Skąd się to bierze?
Była dwunasta. Poczuł głód. Jedno spojrzenie do lodówki wystarczyło, żeby stwierdzić, że nie ma sobie wiele do zaofiarowania. Włożył kurtkę i wyszedł z domu. Było ciepło. Przeszedł się do centrum.
Przystawał kolejno przed trzema agencjami nieruchomości i przyglądał się wywieszonym na szybie ofertom. Doszedł do wniosku, że cena zaproponowana przez Ǻkerbloma była rozsądna. Za dom w Löderupie nie mogli dostać więcej niż trzysta tysięcy.
Wstąpił do baru i zjadł hamburgera. Wypił dwie butelki wody mineralnej. Potem wszedł do sklepu z obuwiem, gdzie miał znajomego właściciela, i skorzystał z toalety. Był w rozterce. Powinien wykorzystać wolny dzień na zakupy. Pusta była nie tylko lodówka, ale i spiżarka. Nie miał jednak ochoty wracać po samochód i jechać do supermarketu. Ruszył Hamngatan, minął tory kolejowe i skręcił w Spanienfararegatan. Kiedy dotarł do przystani, szedł wolno wzdłuż pomostów i przyglądał się przycumowanym łodziom. Usiłował sobie wyobrazić, że żegluje. Nie miał w tej dziedzinie żadnego doświadczenia. Znowu mu się chciało sikać. Skorzystał z toalety w barze, wypił kolejną butelkę wody mineralnej i usiadł na ławce przy czerwonym baraku morskiej służby ratowniczej.
Ostatnim razem siedział tu w zimie, w wieczór wyjazdu Bajby.
Odwiózł ją na lotnisko Sturup. Było już ciemno, wiał porywisty wiatr i wirujące płatki śniegu tańczyły w świetle reflektorów. Nie zamienili ze sobą ani słowa. Kiedy znikła za okienkiem kontroli paszportów, wrócił do Ystadu i usiadł na tej ławce. Wiał zimny wiatr. Siedział i marzł. Wiedział, że to już koniec i że więcej jej nie zobaczy. Ich rozstanie było ostateczne.

Przyjechała do Ystadu w grudniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku, krótko po śmierci jego ojca. Właśnie zakończył śledztwo, jedno z trudniejszych w swojej policyjnej karierze. Ale już jesienią, po raz pierwszy od wielu lat, zaczął robić plany na przyszłość. Postanowił wyprowadzić się z Mariagatan, przenieść na wieś. Kupić psa. Odwiedził nawet hodowlę labradorów. A najważniejsze, że chciał być z Bajbą. Przyjechała do Ystadu na święta Bożego Narodzenia. Wallander spostrzegł, że Linda i ona natychmiast się polubiły. Na początku 1995 roku, na kilka dni przed jej powrotem do Rygi, prowadzili poważne rozmowy na temat wspólnej przyszłości. Być może już latem mogłaby na dobre przeprowadzić się do Szwecji. Rozglądali się za domem. Wiele razy jeździli oglądać niewielkie gospodarstwo pod Svenstorpem. Pewnego marcowego dnia, a raczej wieczoru – Wallander już spał – zatelefonowała z Rygi, że się waha. Nie chciała wychodzić za mąż, nie chciała przeprowadzać się do Szwecji. W każdym razie jeszcze nie teraz. Kilka dni później szarpany niepokojem Wallander poleciał do Rygi. Liczył, że ją przekona. Skończyło się na długiej i ostrej kłótni. Po raz pierwszy się posprzeczali. W rezultacie nie odzywali się do siebie przez ponad miesiąc. Potem Wallander zadzwonił do niej i postanowili, że latem przyjedzie na Łotwę. Spędzili dwa letnie tygodnie nad Zatoką Ryską, w zapuszczonym domu, który odstąpił im kolega Bajby z uniwersytetu. Chodzili na długie spacery po plaży. Wallander, nauczony poprzednim doświadczeniem, ostrożnie czekał, aż sama podejmie temat przyszłości. Kiedy w końcu zaczęła mówić, jej słowa brzmiały ogólnikowo i wymijająco. Nie teraz, jeszcze nie. Dlaczego nie może być tak jak dotychczas? Wallander wrócił do Szwecji przygnębiony i nadal nie wiedział, co będzie dalej. Minęła jesień i ani razu się nie widzieli. Choć snuli plany i roztrząsali rozmaite warianty, do spotkania jednak nie doszło. Wallander stał się podejrzliwy. Czy w Rydze nie pojawił się przypadkiem inny mężczyzna, o którym nie miał pojęcia? Często, powodowany zazdrością, dzwonił do niej w środku nocy. Przynajmniej dwa razy wydawało mu się, że ktoś był w mieszkaniu, choć zapewniała, że to nieprawda.
Na święta Bożego Narodzenia przyjechała do Ystadu. Tym razem Linda spędziła z nimi tylko Wigilię. Potem wybrała się z przyjaciółmi do Szkocji. I wtedy, w kilka dni po Nowym Roku, Bajba wyznała, że nie może sobie wyobrazić życia w Szwecji. Długo się wahała. Ale teraz już jest pewna. Nie chce rezygnować z pracy na uniwersytecie. Co może robić w Szwecji? W Ystadzie? W najlepszym razie zostanie tłumaczem. To wszystko. Wallander bez powodzenia usiłował ją przekonać; wkrótce się poddał. Nie mówili tego otwarcie, ale oboje wiedzieli, że ich związek ma się ku końcowi. Po czterech latach ciągle nie mieli widoków na wspólną przyszłość. Wallander odwiózł ją na Sturup, patrzył, jak znika za stanowiskiem kontroli paszportów, a potem siedział w zimowy wieczór na pokrytej lodem ławce przy budynku ratowniczej służby morskiej. Był przybity, czuł się bardziej opuszczony niż kiedykolwiek. Ale gdzieś w głębi budziło się w nim inne uczucie. Uczucie ulgi. Przynajmniej nie będzie dłużej żył w niepewności.
Z portu wypłynęła motorówka. Wallander wstał. Znów musiał skorzystać z toalety.
Od czasu do czasu rozmawiali ze sobą przez telefon. Później i to się urwało. Od ostatniej rozmowy minęło już ponad pół roku. Któregoś dnia podczas przechadzki w Visby Linda zapytała, czy rozstanie z Bajbą jest ostateczne.
– Tak – odparł. – To już koniec.
Czekała, że powie coś więcej.
– Widocznie tak musiało być – dodał. – Sądzę, że oboje się przed tym broniliśmy. Ale to było nieuniknione.
Wszedł do baru. Skinął głową kelnerce i wszedł do toalety.
Potem udał się spacerem na Mariagatan, wsiadł do samochodu i pojechał w kierunku szosy wylotowej na Malmö. Zanim wysiadł przy supermarkecie, w którym zwykle robił zakupy, zrobił listę sprawunków. W sklepie, chodząc z wózkiem między półkami, nie mógł odnaleźć kartki. Nie chciało mu się wracać do samochodu. Była już prawie czwarta, kiedy wstawił zakupy do lodówki i spiżarki. Położył się na kanapie, by poczytać gazetę. Prawie natychmiast zasnął. Ocknął się gwałtownie godzinę później.
Miał sen.
Śniło mu się, że jest z ojcem w Rzymie. Był z nimi Rydberg. I jacyś mali, karłowaci ludzie, którzy zawzięcie szczypali ich po nogach.
Wallander usiadł na kanapie.
Śnią mi się zmarli, pomyślał. Co to znaczy?
Ojciec nie żyje, a śni mi się prawie co noc. A teraz jeszcze Rydberg. Dawny kolega i przyjaciel. Ten, który nauczył mnie wszystkiego, co dzisiaj umiem. Nie żyje już od pięciu lat.
Wyszedł na balkon. Nadal było ciepło i bezwietrznie. Na horyzoncie zbierały się chmury.
Nagle dotarło do niego z całą bolesną ostrością, jak bardzo jest samotny. Nie miał właściwie żadnych bliskich, z wyjątkiem Lindy, którą rzadko widywał. Przebywał tylko z kolegami z pracy. Ale nie utrzymywał z nimi kontaktów towarzyskich.
Udał się do łazienki i przemył twarz. Spojrzał w lustro. Był opalony. Jednak spod opalenizny prześwitywało zmęczenie. Lewe oko nabiegło krwią. Linia włosów na czole znów się trochę cofnęła.
Stanął na wadze. Parę kilo mniej niż na początku lata. Ale ciągle zbyt dużo. Zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę. Dzwoniła Gertruda.
– Chciałam powiedzieć, że już jestem w Rynge i miałam dobrą podróż.
– Myślałem o tobie – odparł Wallander. – Powinienem był chyba zostać.
– Potrzebowałam trochę pobyć sama ze wspomnieniami. A tu będzie mi dobrze. Lubimy się z siostrą. Zawsze się lubiłyśmy.
– Wpadnę do was za tydzień.
Odłożył słuchawkę. Telefon znów się odezwał. Tym razem dzwoniła koleżanka z pracy, Ann-Britt Höglund.
– Chciałam tylko spytać, jak poszło – powiedziała.
– Z czym?
– Nie byłeś dziś umówiony z agentem?
Wallander przypomniał sobie, że napomknął o tym poprzedniego dnia.
– Wszystko w porządku. Możesz kupić dom za trzysta tysięcy.
– Nawet go nie widziałam – odparła.
– To dziwne uczucie. Stoi pusty. Gertruda się wyprowadziła. Ktoś go kupi. Może na dom letniskowy. Zamieszkają tam inni ludzie. I nic nie będą wiedzieli o moim ojcu.
– W każdym domu straszy – powiedziała. – Oprócz nowo wybudowanych.
– Zapach terpentyny będzie się długo utrzymywał. Kiedy i on zniknie, nic już nie będzie przypominało ludzi, którzy tam kiedyś mieszkali.
– To brzmi smętnie.
– Ale prawdziwie. Do zobaczenia jutro. Dziękuję za telefon.
Wallander poszedł do kuchni napić się wody. Miło ze strony Ann-Britt, że pamiętała. Jemu by nigdy nie przyszło do głowy, żeby zadzwonić w podobnej sytuacji.
Dochodziła już siódma. Usmażył sobie kiełbasę z ziemniakami. Jadł przed telewizorem, trzymając talerz na kolanach. Zmieniał kanały, ale nic go nie zainteresowało. Po jedzeniu wyszedł na balkon z filiżanką kawy. Jak tylko zaszło słońce, ciepło się ulotniło. Wszedł do mieszkania.
Resztę wieczoru spędził na przeglądaniu rzeczy, które przywiózł ze sobą z Löderupu.
Na dnie jednego z kartonów leżała brązowa koperta. Otworzył ją i ujrzał kilka starych, wyblakłych fotografii. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek je widział. Na jednej z nich – miał może cztery lub pięć lat – siedział na masce dużego, amerykańskiego auta. Obok stał ojciec, podtrzymując go, by nie spadł.
Wallander poszedł do kuchni i wyjął szkło powiększające z kuchennej szuflady.
Uśmiechamy się, pomyślał. Patrzę prosto w obiektyw i bije ze mnie duma. Obwoźny handlarz obrazów, który za psie pieniądze kupował obrazy ojca, pozwolił mi usiąść na masce swojego wozu. Ojciec też się uśmiecha. Ale patrzy na mnie.
Długo siedział, wpatrując się w zdjęcie. Przywoływało ono dawno zamkniętą na cztery spusty, niedostępną rzeczywistość. Niegdyś, dawno temu, miał z ojcem dobre stosunki. Wszystko się zmieniło, kiedy postanowił zostać policjantem.W ostatnich latach życia ojca starali się odnaleźć uczucie dawnej bliskości.
Nie udało nam się cofnąć tak daleko, pomyślał Wallander. Do uśmiechu, z którym siedzę na masce błyszczącego buicka. Zbliżyliśmy się do siebie w Rzymie. Ale nie do końca.
Wallander przymocował pinezką zdjęcie na kuchennych drzwiach. Potem ponownie wyszedł na balkon. Chmury podpływały bliżej. Usiadł przed telewizorem i obejrzał końcówkę starego filmu.
Położył się około północy.
Nazajutrz ma się spotkać ze Svedbergiem i Martinssonem. Potem wizyta u lekarza.
Długo leżał w ciemności i nie mógł zasnąć.
Dwa lata wcześniej marzył o przeprowadzce z Mariagatan. Miał kupić psa. I żyć z Bajbą.
Nic z tego nie wyszło. Nie ma Bajby, domu ani psa. Wszystko jest po staremu.
Musi się coś wydarzyć, pomyślał. Coś, co da mi siłę i nadzieję na przyszłość.

Było po trzeciej, kiedy wreszcie zasnął.


3


Tego wieczoru Wallander postanowił rozpocząć nowe życie, przynajmniej w ograniczonym zakresie. Na kolację zjadł tylko chudy bulion i sałatę. Tak przejął się tym, żeby nic niewłaściwego nie wylądowało na talerzu, że kiedy przypomniał sobie o zamówionym na wieczór praniu, było już za późno.
Pocieszał się myślą, że nowa sytuacja ma swoje dobre strony. Zbyt wysoki poziom cukru we krwi nie jest przecież wyrokiem śmierci. Otrzymał jednak ostrzeżenie. Skoro chce nadal normalnie żyć, w jego życiu muszą nastąpić pewne zmiany. Niezbyt wielkie, niemniej dość zasadnicze. Po jedzeniu czuł się równie głodny jak przedtem. Zjadł jeszcze jednego pomidora. Później siedział przy kuchennym stole, usiłując ułożyć zestaw posiłków na najbliższe dni, na podstawie otrzymanej diety. Od jutra będzie chodził na piechotę do komendy, a w soboty i niedziele wyjeżdżał nad morze na długie spacery po plaży.
Przypomniał sobie, że chcieli kiedyś z Hanssonem grać w badmintona. Może teraz nadeszła właściwa pora?
Była dziewiąta, kiedy wstał od stołu. Otworzył drzwi i wyszedł na balkon. Wiał lekki wiatr z południa. Ale nadal było ciepło.
Kanikuła.
W dole grupka młodzieży przechodziła ulicą. Wallander podążał za nimi wzrokiem. Nie mógł się skupić nad spisem posiłków i wykresami wagi. Po głowie chodziła mu Eva Hillström i jej niepokój. Straciła panowanie nad sobą i chwyciła go za ramiona. W jej oczach malował się strach z powodu zniknięcia córki.
Zdarza się, że rodzice zupełnie nie znają swoich dzieci, pomyślał. Ale bywa również, że jedno z rodziców zna swoje dziecko najlepiej ze wszystkich. Coś mi mówi, że tak jest w przypadku Evy Hillström i jej córki.
Wszedł z powrotem do mieszkania. Drzwi balkonowe zostawił otwarte.
Nękało go uczucie, że coś przeoczył. Coś, co w jednej chwili ruszyłoby sprawę z miejsca i pozwoliłoby stwierdzić, czy niepokój Evy Hillström jest uzasadniony.
Poszedł do kuchni nastawić kawę. Podczas gdy grzała się woda, przetarł stół. Zadzwonił telefon. Dzwoniła Linda – z restauracji na Kungsholmen, gdzie pracowała. Zdziwił się. Sądził, że lokal jest czynny tylko w dzień.
– Właściciel wszystko pozmieniał – odparła na jego pytanie. – Zresztą wieczorami więcej zarabiam. Życie jest drogie.
W tle słychać było szmer głosów i brzęk naczyń. Pomyślał, że nie zna aktualnych planów Lindy. Kiedyś chciała zostać tapicerem. Potem zmieniła zdanie i zaczęła próbować sił jako aktorka. Pewnego dnia i to się skończyło.
Odgadywała jego myśli.
– Nie mam zamiaru przez całe życie być kelnerką. Ale okazuje się, że potrafię oszczędzać. Zimą wyruszam w podróż.
– Dokąd?
– Jeszcze nie wiem.
Wallander zrozumiał, że to nie pora na zasadnicze rozmowy. Wspomniał tylko, że Gertruda się wyprowadziła. A dom dziadka jest na sprzedaż.
– Żałuję, że go nie zachowaliśmy – odparła. – I żałuję, że nie mam dosyć pieniędzy, żeby go kupić.
Wallander domyślał się, co Linda czuje. Zawsze miała dobry kontakt z dziadkiem. Zdarzało się nawet, że bywał zazdrosny, widząc ich razem.
– Muszę kończyć – powiedziała. – Chciałam tylko zapytać, co słychać.
– Wszystko w porządku. Byłem dziś u lekarza. Nic mi nie jest.
– Nawet nie mówił, że powinieneś schudnąć?
– Owszem, ale poza tym wszystko w porządku.
– No to trafiłeś na miłego lekarza. A jak twoje zmęczenie?
Przejrzała mnie na wylot, pomyślał bezradnie Wallander. Dlaczego nie powiem, jak jest? Że jestem na dobrej drodze do cukrzycy, może już nawet ją mam? Skąd to uczucie, że cierpię na wstydliwą chorobę?
– Nie jestem zmęczony. Tydzień na Gotlandii był wspaniały.
– Tak. Muszę już kończyć – powtórzyła. Jeśli chcesz do mnie dzwonić wieczorem, zapisz numer.
Zanotował numer w pamięci. Skończyli rozmowę.
Wallander przeszedł z kawą do pokoju i włączył telewizor. Ściszył dźwięk. Numer telefonu, który mu podała, zapisał w rogu gazety.
Pisał niewyraźnie. Nikt poza nim nie umiałby tego odczytać.
W tej samej chwili powróciła myśl, która dręczyła go w ciągu dnia. Odsunął filiżankę z kawą. Spojrzał na zegarek. Było piętnaście po dziewiątej. Zastanawiał się, czy dzwonić do Martinssona, czy poczekać do rana. Wreszcie podjął decyzję. Poszedł z książką telefoniczną do kuchni i usiadł przy stole. Znalazł cztery rodziny Normanów w samym mieście. Wallander pamiętał adres z dokumentów w teczce Martinssona. Lena Norman mieszkała z rodzicami na Käringgatan, na północ od szpitala. Ojciec nazywał się Bertil Norman i miał tytuł „dyrektor”. Był właścicielem firmy dostarczającej grzejniki do prefabrykowanych domów.
Wybrał numer. Odebrała kobieta. Wallander się przedstawił, starając się być bardzo uprzejmy. Nie chciał jej przestraszyć. Wiedział, co oznacza telefon z policji. Szczególnie wieczorem.
– Czy mówię z matką Leny Norman?
– Nazywam się Lillemor Norman.
Wallander pamiętał jej imię.
– Mogłem zaczekać do jutra – ciągnął Wallander. – Ale jest coś, co chciałbym wyjaśnić. Niestety, policja pracuje w nietypowych godzinach.
Nie wydawała się zaniepokojona.
– W czym mogę pomóc? A może wolałby pan porozmawiać z mężem? Mam go zawołać? Odrabia matematykę z bratem Leny.
Wallander się zdziwił. Myślał, że w szkołach już nie zadają lekcji.
– Nie trzeba – powiedział. – Właściwie zależy mi na próbce charakteru pisma Leny. Ma pani w domu jakieś jej listy?
– Przyszły tylko pocztówki. Myślałam, że policja o tym wie.
– Może jakiś inny list. Wcześniejszy.
– Do czego to panu potrzebne?
– To zwykła formalność. Porównujemy charaktery pisma. Nic ważnego.
– I w tej nieważnej sprawie policja dzwoni wieczorem?
Eva Hillström się boi, pomyślał Wallander. A Lillemor Norman jest podejrzliwa.
– Może mi pani pomóc?
– Mam wiele listów od Leny.
– Wystarczy jeden. Nawet pół strony.
– Poszukam. Czy ktoś po to przyjedzie?
– Miałem zamiar sam wpaść. Mogę być za dwadzieścia minut.
Wallander powrócił do książki telefonicznej. W Simrishamnie był tylko jeden Boge. Rewizor. Wallander wybrał numer i czekał z niecierpliwością. Już miał odkładać słuchawkę, kiedy ktoś odebrał.
– Klas Boge.
Głos w słuchawce był młody. Wallander doszedł do wniosku, że to brat Martina Boge. Przedstawił się.
– Czy rodzice są w domu?
– Jestem sam. Poszli na obiad z golfiarzami.
Wallander wahał się, czy mówić dalej. Ale chłopiec robił przytomne wrażenie.
– Dostałeś kiedyś list od brata? Który masz do tej pory?
– Nie tego lata.
– Może kiedyś wcześniej?
Chłopiec chwilę się zastanowił.
– Mam list z Ameryki, z ubiegłego roku.
– Pisany odręcznie?
– Tak.
Wallander się namyślał. Wsiąść w samochód i jechać do Simrishamn, czy zaczekać do następnego dnia?
– Po co panu list mojego brata?
– Chcę tylko spojrzeć na charakter pisma.
– Jeśli to pilne, mogę przefaksować.
Chłopak był bystry. Wallander podał mu numer faksu w komendzie.
– Chciałbym, żebyś poinformował o tym rodziców – powiedział.
– Mam nadzieję, że będę już spał, jak wrócą.
– Może powiesz jutro?
– List od Martina jest do mnie.
– Mimo to lepiej będzie, jak im powiesz – powtórzył cierpliwie Wallander.
– Martin i reszta będą niedługo w domu – stwierdził chłopiec. – Nie rozumiem, dlaczego ta Hillström tak się denerwuje. Codziennie tu wydzwania.
– Twoi rodzice się nie denerwują?
– Myślę, że są zadowoleni, że Martin wyjechał. Szczególnie ojciec.
Zdziwiony Wallander czekał na dalszy ciąg. Ale ten nie nastąpił.
– Dziękuję za pomoc – powiedział.
– To taka zabawa – mówił dalej chłopiec.
– Zabawa?
– Przenoszą się w inne epoki. Przebierają. Bawią się jak dzieci. Chociaż są dorośli.
– Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem – przerwał mu Wallander.
– Odgrywają role. Ale nie w teatrze. W życiu. Może wybrali się do Europy na poszukiwanie czegoś, co nie istnieje.
– Bawili się w ten sposób? Ale w święto letniej nocy je się i tańczy.
– I pije – dodał chłopiec. – Ale jak się przebrać, to jest coś więcej, prawda?
– Często się przebierali?
– Tak. Ale tak naprawdę nic nie wiem. To była tajemnica. Martin niewiele mówił.
Wallander bardziej się domyślał, niż rozumiał, o czym mówi chłopiec.
Spojrzał na zegarek. Lillemor Norman za chwilę będzie na niego czekać.
– Dziękuję za pomoc – zakończył rozmowę. – Nie zapomnij powiedzieć rodzicom, że dzwoniłem. I o co prosiłem.
– Zobaczymy – odparł chłopiec.
Trzy różne reakcje – pomyślał Wallander. Eva Hillström się boi. Lillemor Norman jest nieufna. Rodzice Martina Boge są zadowoleni, że syna nie ma w domu. Brat z kolei woli, gdy w domu nie ma rodziców.
Wziął kurtkę i wyszedł. Przeszedł obok pralni i zapisał się na piątkową listę. Mimo że Käringgatan nie była daleko, wziął samochód. Ruch na świeżym powietrzu musi zaczekać. Skręcił w Käringgatan z Bellevuevägen. Zatrzymał się przed białą dwupiętrową willą. Kiedy otworzył furtkę, w drzwiach ukazała się Lillemor Norman. W przeciwieństwie do Evy Hillström była mocno zbudowana. Przywołał w pamięci zdjęcia w teczce Martinssona. Lena Norman była podobna do matki.
W ręku miała białą kopertę.
– Przykro mi, że przeszkadzam – powiedział Wallander.
– Lena usłyszy to i owo od mojego męża, jak wróci do domu. W głowie nam się nie mieści, że można tak przepaść bez słowa.
– Właściwie są już pełnoletni. Ale oczywiście rodzice się martwią.
Wallander wziął list i obiecał, że go zwróci.
Potem pojechał do komendy. Zajrzał do pokoju dyżurnego policjanta. Ten rozmawiał właśnie przez telefon. Pokazał na jeden z faksów. Klas Boge przesłał list od brata. Wallander poszedł do swojego pokoju i zapalił lampę na biurku. Położył obok siebie dwa listy i dwie pocztówki. Skierował na nie światło lampy i włożył okulary.
Martin Borge opisywał mecz rugby. Lena Norman pisała o pensjonacie w południowej Anglii, gdzie nie było ciepłej wody.
Odchylił się na krześle.
Jego rozumowanie było prawidłowe.
Pismo Martina Boge i Leny Norman było nierówne i niewyrobione. Tak samo podpis. Jeśli ktoś chciałby podrobić pismo jednego z nich trojga, wybór był łatwy.
Astrid Hillström.
Ogarnęło go nieprzyjemne uczucie. Starał się rozumować logicznie. Czy to coś oznacza? Właściwie nic. Nie wyjaśnia, dlaczego ktoś miałby pisać fałszywe kartki. Kto zresztą miał dostęp do ich odręcznego pisma? Mimo to nie mógł się pozbyć uczucia niepokoju.
Musimy na serio zabrać się do przejrzenia materiału, pomyślał. Gdyby rzeczywiście coś się stało, to stałoby się już dwa miesiące temu.
Przyniósł sobie kawę. Było piętnaście po dziesiątej. Powtórnie przeczytał raport z przebiegu wydarzeń. Nie znalazł nic, co by go zaskoczyło.
Kilkoro zaprzyjaźnionych młodych ludzi postanowiło razem spędzić noc świętojańską. Potem udali się w podróż. Wysłali do domu pocztówki. To wszystko.
Wallander złożył listy i umieścił je w teczce razem z pocztówkami. Dziś wieczór już nic nie zdziała. Nazajutrz omówią wszystko z Martinssonem i z pozostałymi współpracownikami i ewentualnie zadecydują o podjęciu poszukiwań.
Wallander zgasił lampę i wyszedł z pokoju. Zauważył światło u Ann-Britt Höglund. Drzwi były uchylone. Pchnął je ostrożnie, powiększając szparę. Siedziała z opuszczonym wzrokiem. Ale na biurku nie było papierów. Blat był pusty.
Wallander się wahał. Rzadko bywała w komendzie wieczorami, musiała zajmować się dziećmi. Mąż, monter, pracował w terenie i rzadko bywał w domu. Przypomniał sobie jej gwałtowną reakcję w stołówce. A teraz siedziała zapatrzona w pusty blat biurka. Bardzo możliwe, że chciała być sama. Kto wie jednak, czy nie wolałaby z kimś porozmawiać.
Zawsze może mi powiedzieć, żebym sobie poszedł, pomyślał Wallander. To najgorsze, co może mnie spotkać.
Zapukał do drzwi. Zaczekał na odpowiedź i wszedł.
– Widziałem, że się pali. – Nie masz zwyczaju przesiadywać tu wieczorami. Chyba że dzieje się coś szczególnego.
Spojrzała na niego w milczeniu.
– Jeśli chcesz być sama, powiedz.
– Nie. Właściwie nie chcę. A co ty tu robisz? Stało się coś?
Wallander opadł na fotel dla interesantów. Czuł się jak ciężkie, nieforemne zwierzę.
– To ta młodzież, co zaginęła w noc świętojańską.
– Coś nowego?
– W zasadzie nie. Wpadła mi do głowy pewna myśl i chciałem ją sprawdzić. Trzeba się będzie temu dokładniej przyjrzeć. Bądź co bądź, Eva Hillström jest poważnie zaniepokojona.
– Co się mogło stać?
– Dobre pytanie.
– Będziemy ich szukać?
Wallander rozłożył ramiona.
– Nie wiem. Postanowimy jutro.
W pokoju panował półmrok. Światło lampy padało na podłogę.
– Jak długo już jesteś w policji? – zapytała nagle.
– Długo. Często myślę, że zbyt długo. Ale dotarło do mnie, że jestem w każdym calu policjantem. I pozostanę nim do emerytury.
Długo na niego patrzyła, zanim zadała następne pytanie.
– Jak ty to wytrzymujesz?
– Nie wiem.
– Ale jednak wytrzymujesz?
– Nie zawsze. Dlaczego pytasz?
– Pamiętasz, co powiedziałam w stołówce? Że lato było nieudane. To prawda. Mamy z mężem problemy. Nigdy go nie ma w domu. Nieraz mija tydzień, zanim się do siebie przyzwyczaimy po jego kolejnej nieobecności. A wtedy znowu wyjeżdża. Latem zaczęliśmy rozmawiać o rozwodzie. To nigdy nie jest łatwe. Szczególnie, jak się ma dzieci.
– Wiem – powiedział Wallander.
– Równocześnie zaczęłam się zastanawiać, czym ja się właściwie zajmuję. Biorę rano gazetę do ręki i czytam, że policjanci w Malmö zostali zatrzymani za paserstwo. Włączam telewizję i dowiaduję się, że wysoko postawieni oficerowie policji tkwią po uszy w bagnie zorganizowanej przestępczości. Albo występują jako honorowi goście na ślubnych przyjęciach rozmaitych łajdaków w zagranicznych kurortach. Widzę to i wiem, że jest tego coraz więcej. W końcu zaczynam się zastanawiać, czym się zajmuję. A raczej, czy będę w stanie przez następne trzydzieści lat pracować w policji.
– Wszystko się chwieje i trzeszczy w posadach – powiedział Wallander. – Już od dawna. Korupcja to nic nowego. Zawsze istnieli nieuczciwi policjanci. Ale teraz ich więcej. I dlatego jest ważne, żeby tacy jak ty się nie załamywali.
– A ty?
– Mnie też to dotyczy.
– Ale jak to wytrzymujesz?
Wallander wyczuł w jej pytaniach agresję. Znał to uczucie. Ile razy siedział ze wzrokiem wbitym w blat biurka, nie potrafiąc znaleźć żadnych okoliczności łagodzących dla swojej pracy?
– Pocieszam się, że beze mnie byłoby jeszcze gorzej – odpowiedział. – Są chwile, kiedy to pomaga. Słaba pociecha, ale to lepsze niż nic.
Pokręciła głową.
– Co się z tym krajem porobiło?
Wallander czekał na dalszy ciąg. Nie doczekał się. Z ulicy dobiegł łoskot przejeżdżającej ciężarówki.
– Pamiętasz brutalny napad wiosną? – zapytał Wallander. – W Svarte?
Pamiętała.
– Dwaj czternastoletni chłopcy pobili dwunastolatka. Potem, kiedy już nieprzytomny leżał na ziemi, zaczęli po nim deptać. Tak długo, dopóki go nie zadeptali na śmierć. Nastąpiła przerażająca zmiana. I nigdy przedtem nie dotarła do mnie z równą ostrością. Ludzie zawsze się bili. Ale bójka się kończyła, kiedy jeden z nich leżał na ziemi pokonany. Można to dowolnie nazwać. Na przykład uczciwą grą. Kiedyś było to oczywiste. Teraz jest inaczej. Ci chłopcy nigdy się tego nie nauczyli. Jak gdyby całe pokolenie młodzieży zostało opuszczone przez rodziców. Jak gdyby tumiwisizm stał się podstawową normą postępowania. W policji trzeba nagle zacząć myśleć na nowo. Warunki radykalnie się zmieniły. Nagromadzone wcześniej doświadczenie straciło ważność.
Zamilkł.
– Nie wiem, czego się spodziewałam, kiedy chodziłam do Wyższej Szkoły Policji – powiedziała. – Ale nie tego.
– Tak czy owak, trzeba wytrzymać – oświadczył Wallander. – Nie wyobrażałaś sobie również, jak myślę, że pewnego dnia mogą cię postrzelić.
– Czasem próbowałam – odparła. – Podczas ćwiczeń z bronią. Strzelałam, usiłując sobie wyobrazić, że kule trafiają we mnie. Ale bólu wyobrazić sobie nie można. I człowiek nie wierzy, że może i jemu się coś przytrafić.
Z korytarza dochodziły głosy. Policjanci z wieczornej zmiany wymieniali uwagi o jakimś nietrzeźwym kierowcy. Potem znowu zapanowała cisza.
– Jak ty się właściwie czujesz?
– Masz na myśli: od kiedy mnie postrzelono?
Skinął głową.
– Śni mi się to. Śni mi się, że umieram. Albo że kula trafia mnie w głowę. To chyba najgorsze.
– Po czymś takim można już zawsze się bać.
Wstała z krzesła.
– W dniu, kiedy naprawdę zacznę się bać, odejdę z policji – powiedziała. – Ale chyba jeszcze nie jestem na tym etapie. Dziękuję ci, że przyszedłeś. Zwykle sama sobie radzę z problemami. Ale dziś wieczór czułam się bezsilna.
– Samo przyznanie się świadczy o sile.
Włożyła kurtkę. Uśmiechnęła się blado. Wallander zastanawiał się, czy się wysypia. Ale nic nie powiedział.
– Porozmawiamy jutro o przemycie samochodów? – spytała.
– Może po południu? Pamiętaj, że przed południem musimy pogadać o tamtych młodych ludziach.
Przyjrzała mu się uważnie.
– Wyglądasz na zmartwionego.
– Eva Hillström jest zaniepokojona. Nie mogę tego lekceważyć.
Wyszli razem na ulicę. Nie widział jej samochodu na parkingu. Zaproponował, że podrzuci ją do domu, ale odmówiła.
– Chcę się przejść. Jest tak ciepło. Co za sierpień!
– Kanikuła – powiedział. – Cokolwiek to znaczy.
Pożegnali się. Wallander wsiadł do samochodu i pojechał do domu. Wypił filiżankę herbaty i przejrzał gazetę „Ystads Allehanda”. Potem poszedł się położyć. Uchylił okno – w sypialni było ciepło.
Po chwili już spał.


Ze snu wyrwał go przejmujący ból.
Złapał go kurcz w lewej łydce. Postawił nogę na podłodze i napiął mięsień. Ból puścił. Położył się ostrożnie. Bał się, że kurcz powróci. Zegar na nocnym stoliku pokazywał wpół do drugiej.
Znów śnił mu się ojciec. Fragmenty bez związku. Błądzili ulicami nieznanego miasta. Kogoś szukali. Nie wiadomo kogo. Firanka w oknie łagodnie falowała. Myślał o matce Lindy, Monie, która tak długo była jego żoną. Żyła teraz zupełnie innym życiem – z mężem, który grał w golfa i zapewne nie miał podwyższonego poziomu cukru. Myśli wędrowały dalej. Nagle ujrzał siebie idącego z Bajbą po rozległej plaży Skagenu.
Po chwili Bajba znikła.
Gwałtownie oprzytomniał.
Usiadł na łóżku. Myśl przyszła się nie wiadomo skąd. przedarła się przez inne myśli i nagle nim owładnęła. Svedberg.
Nie zawiadomił, że jest chory. To do niego niepodobne. Zresztą nigdy nie chorował. Gdyby coś się stało, dałby znać. Powinien był wcześniej o tym pomyśleć. To, że Svedberg się nie odezwał, może oznaczać tylko jedno: nie był w stanie przekazać wiadomości.
Wallander poczuł lęk. Naturalnie, to tylko wytwór jego fantazji. Co mogło się stać Svedbergowi?
Uczucie lęku jednak nie ustępowało. Wallander znów spojrzał na zegarek. Potem poszedł do kuchni i odszukał numer telefonu Svedberga. Wystukał numer. Po kilku sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka. Wallander odłożył słuchawkę. Teraz był już pewien, że coś się stało. Ubrał się i zszedł do samochodu. Podniósł się wiatr, ale nadal było ciepło. Do Stortorget dojechał w parę minut. Zaparkował i ruszył w stronę Lilla Norregatan, gdzie mieszkał Svedberg. W oknie paliło się światło. Wallander poczuł ulgę. Ale tylko przez kilka krótkich sekund. Potem niepokój powrócił z jeszcze większą siłą. Dlaczego Svedberg nie odbiera, skoro jest w domu? Wallander pchnął frontowe drzwi. Były zamknięte. Nie znał kodu. Ale w drzwiach była szczelina. Wallander wyciągnął scyzoryk i rozejrzał się naokoło. Potem wsunął najgrubsze ostrze w szparę w drzwiach i pchnął.
Drzwi puściły.
Svedberg mieszkał na samej górze, na trzecim piętrze. Wallander zziajał się, wchodząc po schodach. Przyłożył ucho do drzwi. Cisza. Otworzył otwór na listy. Nic. Zadzwonił. Dźwięk dzwonka rozległ się w mieszkaniu.
Po trzecim razie zaczął walić w drzwi.
Zastanawiał się, co dalej. Nie chciał być sam. Sięgnął do kieszeni. Komórka została na stole w kuchni. Zszedł na dół po schodach i wsunął kamień między skrzydła drzwi wejściowych.
Potem poszedł szybkim krokiem do automatów telefonicznych przy Stortorget. Wybrał numer Martinssona.
Martinsson odebrał telefon.
– Przepraszam, że cię budzę – powiedział Wallander. – Ale potrzebuję pomocy.
– Co się dzieje?
– Złapałeś w końcu Svedberga?
– Nie.
– Musiało się coś stać.
Martinsson zamilkł. Dopiero teraz otrzeźwiał ze snu.
– Czekam na ciebie przed domem na Lilla Norregatan – poinformował Wallander.
– Dziesięć minut – odparł Martinsson. – Najwyżej.
Wallander poszedł do samochodu i otworzył bagażnik. Leżało tam kilka narzędzi w brudnej plastikowej torbie. Wyjął gruby łom. Potem wrócił pod dom Svedberga. Dziewięć minut później Martinsson podjechał samochodem. Wallander spostrzegł, że pod marynarką ma górę od piżamy.
– Jak myślisz, co się mogło stać?
– Nie wiem.
Weszli po schodach. Wallander skinął na Martinssona, żeby zadzwonił do drzwi. I tym razem nikt nie otwierał. Spojrzeli na siebie.
– Może ma w biurze zapasowe klucze?
Wallander potrząsnął głową.
– To będzie za długo trwało.
Martinsson odsunął się na bok. Wiedział, co nastąpi. Wallander chwycił łom. Po czym wyważył drzwi.

4


Noc dziewiątego sierpnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego roku była jedną z najdłuższych w życiu Wallandera. Kiedy o świcie, na chwiejnych nogach, wyszedł z domu przy Lilla Norregatan, nie mógł pozbyć się uczucia, że tkwi w niepojętym koszmarze.
Lecz wszystko, co zobaczył podczas tej długiej nocy, wydarzyło się naprawdę. Rzeczywistość była porażająca. Jako policjant wiele razy w życiu był świadkiem spustoszeń w miejscu, gdzie rozegrał się brutalny i krwawy dramat. Ale nigdy przedtem osobiście go to nie dotknęło. Kiedy wyważał drzwi do mieszkania Svedberga, nie wiedział, co tam zastanie. Wciskając łom w szparę przy futrynie, obawiał się jednak najgorszego. Przeczucie go nie myliło. Bezszelestnie weszli do przedpokoju, jak gdyby wkraczali na terytorium wroga. Martinsson stał tuż za nim. Było ciemno. Tylko z głębi mieszkania dochodziło światło. Przez chwilę stali w całkowitym milczeniu. Wallander słyszał za plecami niespokojny oddech Martinssona. Skierowali się w stronę pokoju dziennego. W drzwiach Wallander cofnął się tak gwałtownie, że wpadł na Martinssona, który właśnie pochylił się do przodu, usi
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną