Historia z pozoru błaha – jest 1918 r., kilku gimnazjalistów z węgierskiego miasteczka zakłada bandę, by w swoim małym świecie wykorzystać resztki beztroskiej młodości, która skończy się już niebawem, gdy będą musieli stanąć przed komisją poborową. Tytułowi „Zbuntowani” z powieści Sándora Máraiego spędzają czas na rozmowach, na parateatralnych zabawach – przebierankach, wreszcie na kradzieżach unieważniających sens występku, bowiem skradzionych przedmiotów – według przyjętego przez grupę regulaminu – nie można wykorzystać w żadnym praktycznym celu. Wszystko to są próby odnalezienia tożsamości poza kategoriami „Bóg, Honor, Ojczyzna”, poza kulturą ojców, ufundowaną na lęku i poczuciu winy. „My staramy się nie przygotowywać do niczego (...). Jeśli życie przygotowuje się do czegoś, to jego sprawa. My mamy zupełnie inne zadanie” – stwierdza buńczucznie Ábel. Tym zadaniem jest pielęgnowanie przyjaźni.
W „Zbuntowanych” poetycka elegijność w zadziwiający sposób sąsiaduje z naturalizmem, karykaturalne opisy twarzy aktora czy właściciela lombardu oddają całą dorosłą ohydę ich właścicieli. Chłopcy w tej powieści – co ciekawe – twarzy prawie nie mają. Są czystą potencjalnością jeszcze przez chwilę. Albert Camus pisze: „Zbuntowany chce być wszystkim, utożsamić się całkowicie z dobrem (...)”. W taki właśnie sposób – „w imię” (niezależności, niewinności, prawa do śmiechu), a nie „przeciw” – buntują się Tibor, Ábel, Béla i reszta. Tylko Ernö, syn ubogiego szewca, buntuje się „ideologicznie” przeciw bogatym. I to on ponosi największą klęskę. Czym są „Zbuntowani”? Melancholijnym studium wolności, samotności, opowieścią o dojrzewaniu w obliczu wojny, która co prawda „wyje daleko stąd”, lecz w której każdy z nas, świadomie lub nie, na co dzień uczestniczy.
Sándor Márai, Zbuntowani, przeł. Teresa Worowska, Czytelnik, Warszawa 2009, s. 252