Moje najstarsze wspomnienie z dzieciństwa to kuchnia, a właściwie kuchenny stół. Okno wychodziło na studzienne podwórko śródmiejskiej kamienicy przy ulicy Okólnik w Warszawie. Stół stał pod oknem i odkąd pamiętam, siedzieliśmy przy nim w niezmiennym porządku: z lewej strony ojciec, obok ja, u szczytu stołu mama, z prawej, od okna matka mamy, czyli babcia Maria, obok niej zaś – w zależności od dnia – dziadek, jakaś kuzynka czy ciotka z mojej licznej polskiej rodziny. Na stole leżała cerata w kolorowe kwiaty. W kuchni było ciemno i zawsze paliło się światło, bo na podwórko studnię nie wpadało słońce, nad stołem wisiało zaś wyczuwalne dla dziecka nieruchome napięcie. Ojciec mówił niewiele, w zasadzie milczał, w rozmowie dominowała babcia. Już z jej pierwszymi słowami w powietrzu zaczynały przeskakiwać iskry i następowały małe wyładowania elektryczne. Mama łagodziła spory.
Ten najgorętszy – i powtarzający się regularnie – dotyczył jedzenia. Dzięki zagranicznym kontaktom towarzyskim babci dostawaliśmy masę paczek od jej niezliczonych przyjaciółek z białej emigracji rosyjskiej we Francji i w Anglii. Byłam niejadkiem, a na naszym stole pojawiały się potrawy, o których nie słyszano w Polsce Gomułki. Zapamiętałam tylko najbardziej znienawidzone, nad którymi spędziłam w męce najwięcej czasu: filet z karmazyna z kaparami w sosie beszamelowym, móżdżki w kokilkach, pieczone banany (podczas gdy dziecko marzyło o świeżych, których zdobycie graniczyło z cudem), jakieś wymyślne zapiekanki ze szparagami i cykorią (babcia mówiła na nie „gratin”), wszystkie pod okropnym beszamelem, do tego oleiste i mdłe oliwki. Byłam pewna, że je się tak w każdym domu, i dlatego gdy pojechałam na pierwsze w życiu kolonie do Świdra, poprosiłam zdumioną wychowawczynię, by tych właśnie dań absolutnie mi nie podawano.