W ciągu następnych dni powróciliśmy do naszych rutynowych, można powiedzieć, zajęć: osłony bombowców lecących na kontynent.
Wczesnym rankiem o wyznaczonej godzinie spotykaliśmy nasze bombowce na umówionym miejscu, niedaleko Dover, nad piaskowym półwyspem Dungeness i stąd lecieliśmy razem na Düsseldorf w Niemczech.
Byliśmy na wysokości pięciu tysięcy metrów, po bokach bombowców, które leciały nieco niżej. Mijaliśmy Brukselę, zaczepialiśmy o południową część Holandii, z daleka widzieliśmy błękitną wstęgę Renu, a wzdłuż niej nasz cel, Düsseldorf.
Już nas witają. Artyleria przeciwlotnicza strzela dość gęsto, widać, jak w różnych miejscach ukazują się czarne punkty. To pociski artyleryjskie rozrywają się, rozrzucając wokół niebezpieczne szrapnele. Spojrzałem w lewą stronę, gdzie w rozluźnionym szyku grupa bombowców dolatywała do celu. Lecący na końcu bombowiec nie miał szczęścia: został trafiony celnym strzałem artylerii przeciwlotniczej. Wybuchły bomby i miejsce samolotu zajęła duża czarna kula pyłu z błyskiem ognia w środku.
Zrzucone bomby zniszczyły kilka fabryk. Można było zobaczyć, jak kominy, łamiąc się, waliły się na ziemię, wzniecając chmury pyłu. Tu i ówdzie pokazały się języki ognia. Duża część przemysłowego miasta pokryła się dymem.
Myśliwców niemieckich nie spotkaliśmy nad celem. Pojawiły się natomiast w drodze powrotnej, u brzegów Holandii. Od strony morza leciał dywizjon focke-wulfów. Żeby nie dopuścić ich do naszych bombowców, nasz dywizjon jako najbliższy związał się z nimi.
Nie upłynęło wiele czasu i samoloty podzieliły się na pary brytyjsko-niemieckie i rozpoczęły „zabawy” w kotka i myszkę. Ponieważ każdy chciał być kotem, role bywały zamienne. Zabawa rozpoczęła się na wysokości pięciu i pół tysięca metrów, ale stopniowo przenosiła się niżej: myszka, żeby zamienić się w kota, musiała czasami ostro pikować w dół. Mieć ogon przeciwnika przed sobą to był cel tej zabawy.
Udało się, w kilka sekund jestem na ogonie Niemca. Biorę go na celownik, trochę z poprawką do przodu, bo szybkość dość duża, i oddaję dwie krótkie serie. On dodaje gazu, wykręca się w prawo i w lewo, ale na próżno: znowu mam go na celowniku. Tym razem posyłam dłuższą serię. Niemiec przewraca maszynę i piką w dół, ja za nim. Szybkość rośnie do 550 mil na godzinę.
Morze zbliża się szybko – Niemiec uderza w wodę. Żeby nie powtórzyć jego „wyczynu”, szarpnąłem mocno za drążek sterowy. Siła odśrodkowa była tak duża, że śruby siedzenia nie wytrzymały i ścięły się, a ja wraz z siedzeniem rąbnąłem w dół samolotu. Popchnąłem lekko drążek sterowy do przodu, tym razem wraz z siedzeniem uderzyłem głową w górną pokrywę kabiny.
Puszczam drążek luzem. Tym razem maszyna sama łagodnie wyszła w górę o 30 stopni. Oddycham z ulgą: byłem nie więcej niż 50 metrów od wody. Gdyby moje manipulowanie drążkiem przedłużyło się ułamek sekundy, latałbym razem z aniołami w niebie.
Po oderwaniu się od wody i nabraniu wysokości czekała mnie nieprzewidziana przez konstruktorów samolotu gimnastyka w kabinie. Żeby widzieć, gdzie się leci, trzeba było podnosić się wraz z siedzeniem do góry. Podnosiłem się więc w górę i zapadałem w dół. Po dwudziestu minutach takiej gimnastyki zobaczyłem znajome brzegi i wylądowałem na lotnisku w Manston. To lotnisko już kilka razy ratowało mnie z ciężkich opresji.
Minęło kolejne dwadzieścia minut, zanim obsługa wymieniła śruby przy siedzeniu i uzupełniła paliwo. Po następnych dwudziestu minutach wylądowałem w swojej bazie Northolt.
Zdałem relację oficerowi wywiadu.
Sny pilota myśliwskiego – tak można by nazwać kolejny fragment moich wspomnień. Biblijny Józef dorobił się na tłumaczeniu snów władzy i majątku. Jesienią 1942 roku przydałby mi się ktoś podobny do Józefa. Zresztą, czy ja wiem? Tłumaczone przez Józefa sny sprawdzały się co do joty, a ja wcale nie pragnąłem, by moje się spełniły. Z wdzięcznością za przewidywanie przyszłości też byłoby u mnie krucho: władzy i majątku do podziału nie miałem.
Wrzesień 1942 miał się ku końcowi. Minęła słoneczna pogoda, nastały deszcze. Błękit nieba pokryły ciężkie, niskie chmury, obładowane deszczem i gonione silnym, zimnym wiatrem. Liczba naszych wypraw się zmniejszyła. Byliśmy jednak zawsze w pogotowiu, czas oczekiwania na lot wykorzystywaliśmy na naukę języka angielskiego.
Jeden z końcowych dni października. Alarm podrywa dywizjon do lotu. Lecimy do Francji. Mijamy Kanał Angielski, dolatujemy do St. Omer i napotykamy chmarę niemieckich myśliwców. Rozpoczyna się zacięta walka. Skończyło się moje szczęście: Niemiec mnie dostał. Mój samolot trafiony pociskiem z działka 20 mm kopci jak pochodnia. Wyskakuję na spadochronie i przerażony trudną sytuacją, cały spocony ze strachu... budzę się ze snu. Bezmierne uczucie ulgi: jak dobrze, że to był tylko sen.
Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Z powodu złej pogody lotów było mało. Styczeń roku 1943 zaczyna być ciekawszy, słońce coraz częściej wyglądało zza chmur. Byliśmy bardziej zajęci lataniem.
Pewnej nocy pod koniec stycznia powtórzył się sen taki jak poprzednio. Trochę się tym przejąłem, ale myślałem: co ma sen do rzeczywistości? Jeśli ma, to raczej wiąże się z przeszłością – nie z przyszłością. A jednak sen zapowiadał przyszłość. W tłumaczeniu Józefa powtórka tego samego snu oznaczała jego rychłe spełnienie.
Zestrzelony nad Francją
Trzynasty dzień miesiąca wypadający w piątek jest bez wątpienia feralny – tak twierdzą przesądni. Dla mnie takim dniem okazała się środa, 3 lutego 1943 roku.
O godzinie jedenastej rano alarm poderwał nas do lotu. Polecieliśmy na Francję jako osłona bombowców. Dolecieliśmy do St. Omer. I tu zaczęły się spełniać moje sny. Przed nami Niemcy. Nasz dywizjon zaatakował, zaczęła się normalna w takich spotkaniach kotłowanina. Gmatwanina lotów. I normalna w tym kłębowisku sytuacja: gonisz upatrzonego messerschmitta i nie zauważasz, że drugi ma cię na celowniku. Zanim zdążyłem oddać serię do upatrzonej „ofiary moich zachodów”, zobaczyłem dwie duże dziury w skrzydłach mego samolotu. Silnik rzygnął ogniem z rur wydechowych. Ogień i biały dym – niechybny znak, że pali się glikol, płyn chłodzący silnik. Gdy zajmie się paliwo, to nie zdążę wyskoczyć! Żeby jednak uniknąć dalszych serii siedzącego mi na ogonie Niemca – pika w dół. Schowałem się w chmurach. Już cały silnik samolotu w ogniu, nie ma rady, trzeba skakać! Uderzyłem ręką w zamek pasów – zwolnione odskoczyły na boki. Normalnie po locie zwalniało się również pasy spadochronu, żeby go zostawić w samolocie. Tu zrobiłem to samo. Niesamowity moment przerażenia: skok bez spadochronu! Szybko zapiąłem pasy z powrotem. Płomienie dochodziły do skrzydeł, nie było chwili do stracenia! Wyrwałem się z kabiny i skok w przestrzeń. Odliczyłem trzy sekundy, żeby spadochronem nie zaczepić o ogon, sięgnąłem prawą ręką za uchwyt linki do otwarcia spadochronu – rączki nie ma! Ręka szukała nerwowo wyżej, niżej, z prawej, z lewej strony – na próżno! Zacząłem na wysokości pięciu tysięcy metrów, lecę w dół jak kamień. Ostra przynaglająca świadomość: szukaj rączki, bo śmierć! Próbowałem rozerwać pokrowiec spadochronu, nie udało się. Zacząłem szukać rączki ponownie. Przez pamięć przeszedł film z mego życia: gimnazjum, szkoła lotnicza, wojna w Polsce, Francji, Anglii... I teraz ten film tak głupio się kończy... Szukaj rączki, bo śmierć!
Minąłem chmury, ziemię widać coraz wyraźniej, wstążki rzek, linie dróg. Ciągle szukałem rączki. Naraz pod pasem czuję zgrubienie. Jest! Była ukryta pod przekręconym pasem. Mgnienie oka..., mniej niż mgnienie oka – szarpnąłem ostro rączkę! Biały jedwabny parasol otworzył się natychmiast. Wykorzystałem ostatni ułamek sekundy: do ziemi nie więcej niż dwieście metrów. Silne szarpnięcie i wylądowałem. Porywisty wiatr ciągnął mnie po zaoranym polu. Złapałem garścią za kilka linek, ciągnąc do siebie, płótno spadło na dół. Szybko zwinąłem spadochron i schowałem w dziupli starej wierzby, tam też wepchnąłem kamizelkę ratunkową maewestkę, zapominając o schowanym w niej pudełku pierwszej pomocy lekarskiej.
W pudełku były bandaże, małe nożyczki, pigułki do oczyszczenia wody do picia i igła chirurgiczna z kilkunastoma kroplami morfiny – zastrzyk na wypadek dużego bólu. Ważniejszą płócienną kopertę z francuskimi pieniędzmi miałem w wewnętrznej kieszeni mojej wiatrówki.
***
Tadeusz Kotz, 303 Mój Dywizjon, Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2018, s. 300