Sprawdziłem w notkach, które tu zamieszczam, i ze zdziwieniem przekonałem się, że ani razu dotąd nie pisałem o Sade. Przestałem się dziwić, gdy sprawdziłem stosowne daty. Poprzednia płyta artystki, „Lovers Rock”, ukazała się w 2000 r., czyli zdecydowanie wcześniej niż moje pierwsze teksty w tym miejscu.
Dziesięcioletni odstęp między płytami to dla artysty często luka zabójcza. Dla Sade Adu to nic nowego. Na „Lovers Rock” miłośnicy jej aksamitnego głosu czekali aż osiem lat. Czas mija, świat się zmienia, mija dekada, a Sade, jak gdyby nigdy nic, robi dalej swoje. Nowy album „Soldier of Love” nie przynosi żadnych muzycznych niespodzianek. Są łagodnie kołyszące rytmy, opowieści o tęsknocie, miłości i smutku. Są uwodzące słuchacza melodie i ciepły, melancholijny głos wokalistki.
Mnie osobiście bardziej odpowiada pierwsza część płyty. Przy szóstym utworze (spośród dziesięciu) już wiedziałem, że „Soldier of Love” niczym mnie nie zaskoczy. To prawda, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Także Sade wchodzi, po dziesięciu latach, do innej rzeki, ale w tym samym kostiumie. Dla jednych będzie niemodny, dla innych atrakcyjny przez to, że znajomy.
Sade, Soldier of Love, Sony 2010