Frank Ocean, jej 24-letni autor, którego do Kalifornii – i w objęcia rynku muzycznego – pchnęło zniszczenie jego studia w Nowym Orleanie przez huragan Katrina, dziś z siłą żywiołu podbija scenę soulu i R&B. Zdążył już pracować jako ghostwriter, czyli anonimowy autor piosenek stojący za wielkimi gwiazdami (zjawisko to wykracza poza rynek książki), a w zeszłym roku błysnął świetnie przyjmowanymi nagraniami wydanymi na własny rachunek. Album „channel ORANGE”, pełen gładkich soulowych melodii osadzonych na nowoczesnych podkładach rytmicznych, pozwala w pełniejszy sposób ocenić jego talent. Stylistycznie blisko mu momentami do Steviego Wondera, zaskakuje różnorodnością pomysłów (świetnie rozumie hip-hop) i niezłymi tekstami, wśród których wyróżniają się obrazki z życia znudzonej młodzieży z bogatych domów: „Sweet Life” i „Super Rich Kids”. Męska scena R&B miewała ostatnio gwiazdy, które kreatywnie wybuchały z dużą intensywnością, a potem milkły na lata lub mocno zwalniały (D’Angelo, Pharrell Williams). Ocean wydaje się aż kipieć od pomysłów, ale czy starczy ich na lata? I dlaczego na premierę wybrał sobie sezon ogórkowy? Być może jest to forma oddziaływania psychologicznego na krytykę – w końcu pisanie recenzji z takich płyt to jedna z przyjemniejszych czynności, jakie można sobie wyobrazić w środku lata.
Frank Ocean, channel ORANGE, Def Jam