Cobain bez Nirvany
Recenzja płyty: Kurt Cobain, „Montage of Heck: The Home Recordings”
Dobre intencje często przynoszą przykre skutki. Spójrzmy na przykład na dyskografię Kurta Cobaina, lidera Nirvany i jednego z najzdolniejszych autorów piosenek ostatniego półwiecza. Nie zdążył za życia nagrać płyty solowej, ale przy okazji niezłego skądinąd dokumentu „Montage of Heck” okazało się, że pozostawił po sobie całą górę szkiców, domowych nagrań i kolaży dźwiękowych. Zarejestrowane są w słabej jakości, czasem przynoszą zaczątki późniejszych nagrań Nirvany, zwykle ślepe uliczki. Ich słuchanie to nawet nie tyle wizyta w kuchni dobrej restauracji, ile szperanie na zapleczu w śmieciach. Zasadnicza wersja płyty (13 utworów) robi przygnębiające wrażenie. Dzikość „Desire” może tu być fascynująca, ale już „And I Love Her” Beatlesów jest po prostu nieznośne. „Montage of Heck” to zestaw dla fanów i archiwistów, ale i ci powinni jednopłytowe wydanie zignorować i kupić od razu poszerzoną wersję (31 nagrań), bo tam znajdą najlepsze tu brudne, punkowe „Rehash” oraz serię intrygujących kolaży. I nawet fanów słuchanie tego albumu może przyprawić o frustrację. Bo teraz dyskografia kluczowej postaci w historii rocka składa się z jednej pozycji, w której właściwie nic wybitności nie sugeruje.
Kurt Cobain, Montage of Heck: The Home Recordings, Universal