Dorota Szwarcman: – Jak pani wytrzymuje to tempo, w którym żyje od listopada?
Agata Szymczewska: – Był już moment po konkursie, że opadłam z sił i denerwowały mnie kolejne prośby o wywiad czy spotkanie. W święta się wyciszyłam, nawet przez pewien czas nie grałam, ale po otrzymaniu Paszportu „Polityki” czułam się, jakbym znów wygrała konkurs, takie było zamieszanie. To sympatyczne, ale męczące.
A tu trzeba nadal grać.
Bronię czasu na ćwiczenie. Najgorsze są poniedziałki, po weekendzie jest najwięcej telefonów, ale w tygodniu jest prawie tak, jak przed konkursem: gram od czterech do ośmiu godzin. Muszę mieć czas na rozwój, to warunek mojego dalszego istnienia. Teraz będę poszerzać repertuar, m.in. o Szymanowskiego.
Mówi się, że jest pani specjalistką od wygrywania. Jak to się robi?
Nie wiem. Na pewno muszę być przygotowana od A do Z, traktować program jako całość, w której wszystkie elementy są równie ważne. Poza tym mam wsparcie rodziny, profesorów, przyjaciół. Co ponadto decyduje o wygranej? Przypadek, szczęście, zbieg okoliczności.
A jak z tremą? Sprawia pani wrażenie, że nie zna tego uczucia.
I znam, i nie. Kiedy pilot podchodzi po raz setny do lądowania, wciąż zapewne odczuwa pewien dreszczyk emocji. Ja potrafię panować nad tremą, radość z występowania bierze górę nad stresem i oddaję się temu, co kocham: muzyce.
Wracając do kwestii przygotowania, coraz częściej na konkursach pojawiają się ludzie z nieopanowanym programem. Czy to ma sens?
Nie ma. Ale muszę powiedzieć, że i ze mną bywało różnie. Bardzo ważne jest nastawienie. Czasem miewałam takie: no to pojadę, zagram i zobaczymy. I niewiele z tego wychodziło. Na większości tych konkursów uzyskałam nagrody, a mimo to byłam niezadowolona z występu. To strasznie utrudnia dalsze funkcjonowanie, nawet nagroda nie rekompensuje frustracji, niechęci do instrumentu.
Do instrumentu?
Owszem, traktuję skrzypce trochę jak człowieka. Taki już mamy układ od wielu lat. I jak to bywa z człowiekiem, raz jest lepiej, raz gorzej. Czasem ja nie mam humoru, kiedy indziej skrzypce.
I co wtedy robią?
Potrafią zdenerwować. Wtedy jest wojna. Zamykam je do szafy i idę na lody czy na zakupy. Jak złość mi minie, następuje pogodzenie i dalsza sielanka. Granie, przynajmniej w moim przypadku, jest żywą materią. Wszystko zależy czasem od pory dnia, pory roku, samopoczucia. Z utworem też jak z człowiekiem: zdarza się, że natychmiast wiem, że do mnie pasuje. A inne ćwiczy się, ćwiczy – i nic.
Podobno niedawno zdenerwował panią Koncert Sibeliusa, który na konkursie wypadł znakomicie.
Grałam go już jako piętnastolatka i wtedy świetnie mi leżał. A później odszedł jakoś ode mnie. Może dlatego, że zmieniło się moje nastawienie do życia? Ale potem nastąpił renesans, a teraz często jestem proszona o jego wykonanie.
Pochodzi pani z muzycznej rodziny, można powiedzieć, że słuchała pani muzyki jeszcze przed urodzeniem.
Rzeczywiście jako dziecko w łóżeczku słuchałam, jak rodzice ćwiczyli, ponieważ urodziłam się im na studiach. Zabierali mnie na próby, a jak już byłam większa, przesiadywałam pod fortepianem. Książki o muzyce, nuty, nagrania – to były moje zabawki. 20 lat temu nie było komputera, wideo czy kanału Fox Kids, gdzie na okrągło lecą bajki. Interesowałam się więc innymi rzeczami niż dzieci dzisiaj. Siadałam przy pianinie i delikatnie naciskałam klawisze, wiedziałam, że rodzice nie lubią głośno. Słuchałam nagrań i dyskusji o muzyce, kiedy przychodzili znajomi rodziców, też muzycy. Rodzice wcześnie dostrzegli moje zdolności, ale nie chcieli mnie siłą chować na wirtuoza i spokojnie czekali, jak sytuacja się rozwinie. Mając dwa lata, bezbłędnie odtwarzałam melodie, a kiedy ktoś mi kazał powtórzyć dany dźwięk, umiałam znaleźć na fortepianie właściwy klawisz metodą prób i błędów. W końcu rodzice posłali mnie do przedszkola muzycznego.
A skrzypce sama pani wybrała?
Z początku rodzice uczyli mnie na fortepianie, sami są pianistami. Ale kiedyś tata przyniósł do domu malutkie skrzypeczki – i to była miłość od pierwszego wejrzenia. Znajoma mamy pokazała mi, że skrzypce trzyma się w lewej ręce, a smyczek w prawej. Zamykałam się w pokoju, siadałam na stołeczku i rzępoliłam całymi dniami, na szczęście skrzypeczki były cichutkie. Maltretowałam też gości, drzwi się otwierały, a ja już stałam ze skrzypcami i czekałam. Mama mówiła: przepraszamy, ona zagra i już sobie pójdzie.
Wiele dzieciaków nie daje się do tego zmusić. Zawsze miała pani zapędy do występów...
To prawda. Grałam jednym palcem na jednej strunie, ale miałam w repertuarze, co kto sobie zażyczył, nawet początek Koncertu Mendelssohna. No, a później był dramat, kiedy się okazało, że trzeba grać czterema palcami na czterech strunach.
A młodsze rodzeństwo też gra?
Tak, siostra na skrzypcach, brat na fortepianie. Nawet grają już razem łatwiejsze Sonaty Mozarta. W święta, kiedy byłam w domu, ćwiczyłam z nimi; było dużo śmiechu.
W szkole była pani podobno dobra w matematyce. Ma pani ścisły umysł?
Lubię liczyć, kalkulować. Wykorzystuję to w praktyce obliczając, czy zdążę się przemieścić z punktu A do B, sprawdzając procenty przy przecenach. W ogóle lubię używać mózgu, rozwiązuję krzyżówki i gram w gry logiczne. Babcia mówi, że to się przydaje na starsze lata, a babcia wie najlepiej.
Jest dla pani autorytetem?
Też, oczywiście. Mam w ogóle szacunek do ludzi bez względu na wiek i zawód. Każdy ma jakieś doświadczenia i może się nimi podzielić. Cenię sobie rozmowę, o której dzisiaj się zapomina w tym świecie e-maili, esemesów, ciągłego biegu. Bardzo wielu rzeczy w życiu dowiedziałam się na śniadaniach.
W hotelach?
Nie tylko. To może nietypowe, ale często zapraszam przyjaciół do domu na śniadania, i oni chętnie przychodzą. Umysł jest wtedy świeży, nieskażony jeszcze codziennością. O 15–16 jest najlepszy czas na narzekanie. A rano nie ma na co narzekać, chyba że się człowiek nie wyspał. Na Konkursie im. Wieniawskiego biłam prawdziwe rekordy, raz wyszłam ze śniadania o 11.45, kelnerzy już szykowali stoły do obiadu.
Podróże to pani codzienność. Podobno studia zagraniczne były pani pomysłem?
Zawsze o tym marzyłam. Niektórzy radzili, żeby poczekać jeszcze rok, ale ja nie chciałam. Myślałam o Stanach, Wiedniu czy Londynie, mama jednak naciskała, żeby to nie było daleko od domu. Wtedy mój profesor z Poznania Bartosz Bryła zaproponował, żebym jeździła do Hanoweru do profesora Krzysztofa Węgrzyna. Teraz wszyscy są zadowoleni: ja, że jestem za granicą, mama, że niedaleko od domu, profesor, że dzieli mnie z kimś, kogo zna i może mu zaufać. Obaj profesorowie są ludźmi bardzo ciepłymi i otwartymi, wiem, że z każdym problemem mogę zadzwonić i uzyskać fachową radę. Są zupełnie od siebie różni, ale mają zaufanie do siebie i wspólny cel. Mam wielkie szczęście, bo nie zmuszają mnie do kopiowania kogokolwiek. Pomagają, ale nie robią nic za mnie, motywują do własnych poszukiwań. Czasem się przy czymś upieram. Wtedy mówią – proszę bardzo, spotkamy się po koncercie i zobaczymy, jak ocenisz swój występ.
A kiedy mają rację?
To oczywiście zwracam honor. Nikt nie jest doskonały.
Zwiedziła pani kawał świata.
Byłam w Japonii, Chinach, Izraelu, Kanadzie, różnych nietypowych miejscach. Zawsze staram się zwiedzać. W Pekinie wymyśliłam sobie, że zobaczę Zakazane Miasto. Próba była o jedenastej, więc wstałam o szóstej rano i o ósmej już stałam w kolejce po bilet. Przeleciałam biegiem. Nie zawsze jest czas, żeby się zastanowić nad tym, co się widzi, ale zwykle mam cichą nadzieję, że jeszcze wrócę. Zafascynowała mnie też Japonia. Stara część Kioto to po prostu bajka.
Była tam pani z orkiestrą Ongaku-juku pod batutą Seiji Ozawy. Jak pani do niej trafiła?
Pojechałam do Genewy na przesłuchania do letniej Międzynarodowej Akademii Muzycznej w Centrum Paula Hindemitha w Blonay. To warsztaty muzyki kameralnej, które Ozawa założył w 2005 r. Zagrałam przed maestrem Grave z Sonaty Bacha i pierwszą stronę Koncertu Sibeliusa. Po czym on przerwał i powiedział, że chce porozmawiać. Ucięliśmy sobie pogawędkę na tematy niezwiązane z muzyką: co lubię w życiu, jakie filmy lubię oglądać... Było to bardzo sympatyczne. No i pożegnaliśmy się, ja powiedziałam: do zobaczenia, mam nadzieję, że się spotkamy w Blonay. Ale kiedy wyszłam, maestro wyszedł za mną ze swoimi menedżerami i zawołał: poczekaj, chciałem cię o coś zapytać. Czy masz wolne we wrześniu i październiku? Miałam. Bo mamy orkiestrę młodzieżową, z którą jedziemy na tournée po Chinach i Japonii, i potrzebujemy koncertmistrza, posłuchaliśmy dziś ciebie i stwierdziliśmy, że o to nam chodzi. Zgadzasz się? Zgadzam się! No to fajnie, do zobaczenia.
Do dziś mam z nimi kontakt, maestro przysłał mi gratulacje z okazji wygranego konkursu. Jestem jego wielką dłużniczką za ten kredyt zaufania. Nigdy przecież nie byłam koncertmistrzem, nigdy nie byłam w Chinach ani w Japonii, byłam jedyną Europejką w orkiestrze, bo składała się z Chińczyków i Japończyków. Średnia wieku wynosiła 25–26 lat. Ja miałam 19 i byłam najmłodsza. Na pierwszej próbie, kiedy przegraliśmy „Cyrulika Sewilskiego”, zagrałam chyba 30 proc. nut. Katastrofa. Ale wszystko było świetnie pomyślane: cały czas jeździł z nami koncertmistrz New Japan Philharmonic i od pierwszej próby siedział ze mną przy pulpicie, uczył mnie. Potem, kiedy czuł, że dam sobie radę, przenosił się do ostatniego pulpitu, a jeżeli próba nie była do końca satysfakcjonująca, siadał ze mną znów.
A jak się pani podobało granie w orkiestrze?
Z początku byłam sceptyczna. Polska szkoła kształci na solistów, a jak ktoś nie ćwiczy, to go straszą orkiestrą, i to operową. Ale w końcu zrozumiałam, że jestem muzykiem, i obojętne, czy siedzę w drugich skrzypcach w orkiestrze, czy jestem koncertmistrzem, czy gram Koncert Wieniawskiego jako solistka, czy Trio Szostakowicza. Muzyka jest nadrzędna.
Czy zwycięstwo w Konkursie im. Wieniawskiego panią zmieniło?
Na pewno. Mam nadzieję, że na lepsze. Na szczęście wiem, że jak tylko coś złego będzie się działo, są osoby, które wezmą mnie na dywanik i powiedzą: uważaj, mała... Poza tym mam teraz większą świadomość kuchni życia koncertowego, o której przeciętny student wie niewiele. Nowością jest też kontakt z mediami. Ale przede wszystkim cieszę się z tego, co życie przynosi. Każdego dnia mogę wyłącznie dziękować za to, co jest, bo na razie jest naprawdę dobrze.