Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Paszporty POLITYKI

Dusza Cygana

Rozmowa z Xawerym Żuławskim

Dominik Sadowski / Agencja Gazeta
"Są obawy, że jak każą mi nakręcić reklamę zupy w proszku, to pewnikiem pokażę, jak gospodyni ją wciąga nosem" - mówi laureat Paszportu Polityki w kategorii film.

Najpierw Dorota Masłowska, a teraz ty odniosłeś wieki sukces „Wojną polsko-ruską”. Na czym polega magia tego tekstu?

Odkrywanie pokładów czasoprzestrzennych prozy Doroty zajęło mi sporo czasu. Po pierwszym czytaniu rozumiałem niewiele. Rozśmieszyło mnie kilka dowcipów, to wszystko. Praca nad adaptacją polegała na tym, żeby pozwolić mówić autorce, a nie własnym komentarzom.

Przy tak nie filmowym materiale literackim nie miałeś pokusy by uprościć, zmienić coś?

Każda próba dopisania nowych scen brzmiała fałszywie. Kluczem okazała się wierność tekstowi. Gdyby to była książka realistyczna, pewnie pojechałbym do Wejherowa. Odszukał prototyp Silnego i sfilmował jego straszliwe przypadki. Byłby to ważny społecznie film z jakimś budującym przesłaniem, że narkomania jest zła lub coś w podobnym stylu. Powieść nie mówi jednak o ponurej rzeczywistości, tylko o nastolatce, która przygotowując się do matury wymyśla sobie jakąś historię.

A ta historia z ojczyzną nie ma nic wspólnego. Bo żyjemy w normalnym kraju, w którym dresiarze nie leją się po mordach i mieszkają wygodnie w strzeżonych osiedlach domków jednorodzinnych.

Dorota używa ironii, ośmiesza nasz sposób mówienia i myślenia. Na tym polega jej rozrachunek z polskością. Ma genialny słuch. Z różnych zasłyszanych strzępów i zlepków słów tworzy groteskowy język, którym oddaje paranoję kraju stale zmagającego się a to z Putinem, a to rurą bałtycką, a to z Gruzją, a to z Ukrainą. A jak nie z Ruskimi to z mrozem albo powodziami.

W tym jak mówi Szyc „poemacie menelskim” chodzi o karykaturę współczesności, która wydaje się parodią Polski z czasu wojny w bolszewikami w 1921 roku?

Jeśli spróbujemy nazwać to jednoznacznie, okaże się, że mnóstwo sensów ucieka. Każde następne zdanie je podważy. To także opowieść o nudzie, o komunie, o braku komuny itd. Nie ma nic gorszego niż teza.

Dlaczego?

Bo robiąc film o czymś wychodzi odwrotnie. Zamiast komedii dramat. Zamiast tragedii farsa. Podporządkowując się tezie, reżyser przestaje słyszeć i widzieć co jest w danym momencie najważniejsze do zrobienia. Ja z nikim się nie umawiałem, że ma być śmiesznie albo dramatycznie. Samo wyszło.

Jak to samo?

Weźmy pierwszy monolog Silnego, podczas którego on się żali, że ukochana go zdradziła. Nie mieliśmy pojęcia jak grać. Szukaliśmy odpowiedniego rytmu. Ustaliliśmy, że tekst musi być powiedziany absolutnie serio. Bez dodatkowej interpretacji. I nagle w tej emocji głęboko prawdziwej uruchamianej przez aktora okazywało się, że monolog jest totalnie śmieszny. A gdyby Szyc spróbował się zdystansować jak przy opowiadaniu dowcipu, wszystko brzmiałoby fałszywie.

Nie bałeś się, że się pogubisz, że film się nie złoży w całość?

Reżyser musi zaufać własnemu uchu i oku. Film jest serią konfliktów przedstawionych na ekranie. Najlepiej montują się nie pasujące do siebie ujęcia: jedno szerokie, drugie bliskie. Dwa szerokie umieszczone obok siebie wyglądają źle. Więc jak scena kontrastuje z drugą, tym lepiej. A o linii czy idei prowadzącej najlepiej zapomnieć. Ona jest i będzie. Ale nie tam, gdzie chce się ją umieścić.

Masłowska powiedziała, że „Wojna” to filozoficzna historia o potędze słowa.

Dodałbym, że to filozoficzna historia o potędze wyobraźni: Doroty, mojej, w ogóle naszej polskiej. Jej twórczość wyrasta z tego samego pnia co Witkacego, Gombrowicza, Konwickiego. Jest totalnie oryginalna, a zarazem bardzo lokalna i przez to trudna do odczytania gdziekolwiek poza naszym krajem. Co nie znaczy, że gorsza. My też nie potrafimy docenić hermetycznego humoru językowego „Jeszcze dalej niż Północ” – najpopularniejszej komedii we Francji.

Angielski tytuł twojego filmu brzmi „Snow White Russian Red”.

Whatever it means. I tak, co gorsza, została też przełożona książka.

Nie boli cię, że polskie kino wydaje się mało uniwersalne? Zdaje się, że „Rewers” też nie ma szans na podbój Europy.

Nawet gdyby to była prawda, że nie potrafimy się przebijać ze swoimi problemami na szeroki rynek, cóż z tego? Nie mam kompleksu, że pochodzę z małego, peryferyjnego kraiku, że jestem gorszym reżyserem niż jakiś Szwed czy Niemiec. Robię profesjonalne kino na przyzwoitym poziomie. Po ostatnim festiwalu w Gdyni pojawiły się głosy, że jest nas cała grupa młodych, potrafiących dobrze opowiadać filmowców. Więc za chwilę powstaną może projekty, które zaistnieją w świecie. Cierpliwości. Pamiętajmy jednak, że globalne nie znaczy wcale głębokie i skomplikowane.



Powiedziałeś, że „Wojna” jest filmem o nastolatce tworzącej swój świat. Dla mnie to także rodzaj zakamuflowanego melodramatu lesbijskiego, w którym bohaterka odreagowuje za pomocą fikcyjnej postaci Silnego (swego alter ego) zawód miłosny z Magdą.

Może to i taki dramat jest, nie przeczę. Ale jakby spojrzeć z drugiej strony, poprzez Silnego, to też ciekawa fabułka się wyłania. Pisarka rzeczywiście mówi, że opuściła ją dziewczyna, tyle że w imieniu bohatera. Silny jest wściekły. Potem dowiaduje się, że jest postacią, która nie istnieje bo wymyśliła go początkująca pisarka. Więc próbuje wyrwać się spod jej kontroli. Twoja interpretacja też się broni, choć kręcąc film wcale w ten sposób nie myślałem.

Dlaczego Masłowska zaufała tobie, a nie Kolskiemu, który również przymierzał się do ekranizacji „Wojny”?

Po wielu nieudanych próbach przeniesienia powieści na ekran ona była przekonana, że jestem kolejnym reżyserem, który w połowie drogi polegnie. Najbardziej zdeterminowany był Jacek Samojłowicz, producent. On wyczuwał sukces, wiedział, że jak książka sprzedała się w 150 tysiącach egzemplarzy, to film - jaki by nie był - musi przynieść zysk. Jeśli nie ja, kto inny by mu to nakręcił. W ostateczności sam stanąłby za kamerą.

Tworzycie teraz z Masłowską zgrany tandem, podobnie Bart z Lankoszem. Wierzysz, że współpraca pisarzy z reżyserami to szansa odrodzenia kina autorskiego?

Nie wiem. Może tak, może nie. Generalnie filmy powinno się robić dla ludzi, a nie dla siebie. Efekt ma służyć widzom. I przynosić zyski producentowi. Czy je piszą reżyserzy, czego jestem przeciwnikiem, czy pisarze, to nie jest aż tak ważne. W relacji z producentem zadaniem reżysera jest przekonać go, że w interesie ich obu jest zrobić dobry film, a nie półprodukt. Producent ma wyłożyć tyle pieniędzy, ile trzeba, a reżyser powinien zagwarantować jakość przedsięwzięcia. Na tym polega układ.

Kino autorskie to przeżytek?

W sensie braku odpowiedzialności za to, co się robi tak. Autorem jest reżyser, który jednoosobowo odpowiada za artystyczny kształt filmu i nie odwraca się plecami do widza. Nie warto robić filmów, których nikt nie ogląda. Z drugiej strony, jak się już osiągnęło pewien poziom, odpowiedzialność polega na tym, żeby się nie sprzedać. Ja na przykład komedii romantycznej nie zrobię. Natomiast w Hollywood, reklamie i wielkich korporacjach wszystko jest w rękach producenta. Może cię zwolnić w trakcie zdjęć, zastąpić kimś innym, zmontować za ciebie film itd. Tam ceni się to, co jest powtarzalne i przewidywalne.

Reklamy też nie nakręcisz?

Dlaczego nie? Mam dwójkę dzieci. Żyć z czegoś trzeba. Niestety, w tej branży postrzegany jestem jako kompletny świr. Klienci się boją, że jak dadzą mi nakręcić reklamę zupy w proszku, to pewnikiem pokażę, jak gospodyni ją wciąga nosem. Dlatego w tym sezonie udało mi się w zasadzie wyreżyserować tylko jedną reklamę społeczną przeciwko biciu dzieci, nagrodzoną zresztą w Porto Roch.

Zawodowo ufasz tylko swojemu ojcu?

On jest dla mnie niepodważalnym autorytetem. Jego ostatnie filmy może nie były najlepiej przyjmowane, co nie znaczy, że nie wie, jak się je powinno robić. W szkole filmowej oczy na film otworzył mi Piotr Szulkin. Miał prostą metodę: udowadniał, że student nie wie nic. Dochodziło do spięcia i człowiek musiał się wykazać, że nie jest z nim aż tak źle. Słabsi odpadali.

Twój ojciec słynął z niekonwencjonalnej pracy z aktorami. Nazywano go reżyserem szamanem, bo stosował ponoć techniki voo doo. Rozmawiałeś z nim o skutkach, jakie ta metoda przyniosła niektórym z nich?

Nie. To jego świat i nic mi do niego. Z tymi czarami to zresztą jakaś bzdura. Gdyby to było voo doo pewnie mieszkalibyśmy gdzie indziej i od dawna bylibyśmy bogaci. Chodziło raczej o zabawę, że film powstaje w głębokiej histerii i taki stan trzeba wywołać. A na użytek mediów tworzy się jakąś legendę.

Poczuwasz się do wspólnoty artystycznej z kinem ojca?

On tworzył w czasach, kiedy wymagano przekraczania granic. Oczekiwano wciąż czegoś nowego, szczególnie w inscenizacji, w pracy z aktorem. Dzisiaj kino jest gdzie indziej. Czas eksperymentów się skończył. A co mi przekazał ojciec? Kilka ważnych rad. Żeby nie ulegać kompromisom. Ufać tylko sobie. Nie odkładać niczego na jutro.

Czujesz jego cień na sobie?

Nie cień tylko obecność, która mnie nie blokuje. Dawno doszedłem do wniosku, że dysponując identycznymi scenariuszami stworzylibyśmy dwa różne filmy. Nie rywalizujemy. On, starszy już człowiek, patrzy na świat z perspektywy schodzącej. Ja ze wschodzącej. To naturalna kolej rzeczy. Gorzej, gdybym był artystą niezdolnym i usiłował się wepchać W szkole filmowej, a potem na planie „Chaosu” nie łaziłem do tatusia, pytając się jak mam reżyserować. Uprawiałem to poletko po swojemu. Ojciec zobaczył mój debiut dopiero na premierze. A przy „Wojnie” byliśmy już partnerami, bo na szczęście okazało się, że coś potrafię.

Dlaczego przylgnęła do ciebie łatka rockandrollowca?

Podobno mam duszę Cygana. Dla towarzystwa dałbym się pokrajać. Gdyby nie reżyseria, zostałbym muzykiem. Lubię ciężkie brzmienia. Miałem swój zespół, z którym koncertowałem. Wywodzę się z alternatywnego środowiska. Nie chcę od razu się zestarzeć.

To rodzaj buntu?

Wokół mnie musi się coś dziać. Nawet idąc po ulicy mam potrzebę manifestowania odrębności, choć nie wyglądam tak radykalnie jak niektórzy moi znajomi. I nie przeszkadza mi jak inni robią z siebie małpę. Cenię to. Niech inni się uczą tolerancji.

Mimo czterdziestki na karku, żony, dwójki dzieci nie zamierzasz z tego rezygnować?

Nie. Ian „Lemmy” Kilmister z Motorhead też nie goli włosów i nie zakłada garnituru. Są tacy ludzie i nic z tym nie zrobisz.

Oba twoje filmy są opatrzone dedykacjami. „Chaos” córce Barbary Brylskiej, która zginęła w wypadku samochodowym spowodowanym przez ciebie. „Wojna” – ojcu. Czy to znaczy, że sztuka ma dla ciebie znaczenie terapeutyczne?

Kino jest dla mnie przygodą, być może najważniejszą w życiu. Dedykacje stanowią pieczęć, że filmy nie powstały ot tak przypadkowo, że nie są czystą komerchą i rozrywką. Przy „Wojnie” ojciec mi pomagał swoją energią, bezkompromisowością, myśleniem o filmie itd. Między nami wiele się zmieniło. Zaś co do Basi i „Chaosu” przez ten wypadek, czy, aż głupio mówić, dzięki temu wypadkowi dzisiaj rozmawiamy.

To znaczy?

Nie byłoby mnie takim jakim jestem, gdyby nie ta tragedia. Nie wiem kim bym był, gdyby ten wypadek się nie wydarzył.

Co się zmieniło?

W jednej chwili stałem się odpowiedzialnym człowiekiem. To nie było ostrzeżenie, tylko finał całego ciągu zdarzeń, z którego zbyt późno wyciągnąłem wnioski. Poczucie winy, świadomość spowodowania czyjejś śmierci pozostanie we mnie do końca. „Chaos” opisywał stan ducha, który mi wtedy towarzyszył.

Świat buddyzmu twojej matki wpłynął jakoś na twoje wybory?

Staram się praktykować Zen, o ile pozwala mi na to czas. Nie przywiązuję jednak wagi do religijnych form. One są tylko rodzajem zewnętrznej ekspresji. Nie muszę zakładać pomarańczowego kimona, ani siedzieć na dywaniku aby medytować. Prawdziwa medytacja oznacza drogę do wewnątrz, poznawanie głębokich pokładów ja. Zen jest techniką, która to umożliwia. A w jakich warunkach się do tego dochodzi - pozostaje prywatną sprawą człowieka.

Żyjąc w kraju głęboko katolickim nie czujesz z tego powodu dyskomfortu?

Nie. Polacy powoli się przekonują do innych religii. A buddyzm ma dobrą opinię. Może dlatego, że jeszcze żaden szalony buddysta nikogo nie zamordował. Swoją drogą przydałoby się, żeby wszyscy poznali kulturę oddychania, jakiej uczy Zen. Prawidłowe oddychanie rozładowuje stres, wzmacnia koncentrację, wpływa na szybkość myślenia. Powinno się to pokazywać w szkole.

Młodość w Paryżu, pobyty w Afryce, mama buddystka, ty rockandrollowiec… A gdzie w twoim życiu jest miejsce dla Polski?

Nie uważam się za kosmopolitę. Czuję się Polakiem. Takich ludzi z pokręconą biografią jak moja jest więcej. Trzeba się przyzwyczaić, że żadna religia ani ideologia nie ma monopolu na polskość.

A jak się polskość powinno definiować?

Poprzez serce. Mnie polskość nie ogranicza. Komunikując się z różnymi ludźmi jestem obywatelem świata. I czuję się dumny, będąc Polakiem. Lubię tłumaczyć innym zawiłości tego kraju, jego historię. Mimo wad i straszności uważam, że to niesłychanie interesujące miejsce na Ziemi.

Kompromitujące wygłupy polityków, moherowe berety, zaściankowa mentalność cię nie przerażają?

To jest tylko jedno z oblicz Polski. Na szczęście są też inne.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną