Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Paszporty POLITYKI

Lubię, jak mnie szukają

Jan Komasa: Świat jest pułapką

„Niezależność i próżność nieustannie we mnie walczą”. „Niezależność i próżność nieustannie we mnie walczą”. Leszek Zych / Polityka
Rozmowa z Janem Komasą, laureatem Paszportu POLITYKI za film „Miasto 44”, który za tydzień dołączymy do części nakładu POLITYKI.
„Recenzje pomagają mi zrozumieć, jaki właściwie film zrealizowałem, ale nie czytam wszystkich. Szczególnie podobały mi się te, w których zwrócono uwagę, że „Miasto 44” jest filmem kontrpopkulturowym”.materiały prasowe „Recenzje pomagają mi zrozumieć, jaki właściwie film zrealizowałem, ale nie czytam wszystkich. Szczególnie podobały mi się te, w których zwrócono uwagę, że „Miasto 44” jest filmem kontrpopkulturowym”.

Janusz Wróblewski: – Prawie 2 mln Polaków zobaczyło „Miasto 44”. Taki był plan?
Jan Komasa: – Producent celował w 3 mln, wtedy film zwróciłby się już na etapie dystrybucji kinowej. Okazało się to nierealne. Przeszkodziła pogoda. Do tego doszedł nieoczekiwany sukces „Bogów”. Ważne, że Polacy pokochali polskie kino, z czego należy się cieszyć.

Zazdrości pan Łukaszowi Palkowskiemu rekordowej frekwencji?
Zazdroszczę mu niezwykłej umiejętności wsłuchiwania się w potrzeby widzów, co udowodnił już wcześniej „Rezerwatem”. Oraz wdzięku w opowiadaniu historii, co też jest rzadkością. Na sukces „Bogów” złożyło się jeszcze wiele innych czynników. Specyficzny rodzaj humoru, który polska widownia polubiła. Wyjątkowy bohater. Temat służby zdrowia (na serce umiera w naszym kraju co trzecia osoba). Także to, że opowieść została wzięta z życia.

Przygotowując osiem lat „Miasto 44”, wiedział pan dokładnie, do jakiej widowni chce dotrzeć?
Nie zastanawiałem się, jaka to będzie konkretnie liczba. Lepiej oczywiście, żeby to było 1,9 mln niż 190 tys. W liceum zajmowałem się graffiti. Malowałem w najbardziej zatłoczonych miejscach, nielegalnie. Jadąc rano tramwajem, miałem cholerną satysfakcję, że tylu ludzi jest zmuszonych gapić się na moje bohomazy. Fakt, że „Miasto 44” powstało na bardzo ruchliwym skrzyżowaniu, ogromnie mnie cieszy.

Taki sukces pozwala artyście spokojnie myśleć o przyszłości?
Dzięki „Miastu 44” nie stałem się bogatym człowiekiem. Spłacam kredyt, który oczywiście strasznie mnie denerwuje. Ale na brak pieniędzy nie narzekam. W Polsce multipleksy nie wypłacają tantiem. Nawet gdy film cieszy się zawrotną popularnością. Honoraria za reżyserię starczają mniej więcej na rok. Najgorszy czas przychodzi po premierze, gdy chce się szaleć, a nie ma za co, bo pieniądze zostały wydane.

Na świecie jest inaczej?
Zaczyna to wyglądać podobnie. Kręci się bardzo dużo filmów. Jest spora konkurencja na rynku. W Ameryce debiutujący reżyser może liczyć na stawkę rzędu 250 tys. dol. Domu ani luksusowego mieszkania się za to nie kupi. Tylko nieliczna grupa tych najlepszych zgarnia po kilka milionów dolarów.

Zdziwiły albo zabolały pana jakieś recenzje „Miasta 44”?
Recenzje pomagają mi zrozumieć, jaki właściwie film zrealizowałem, ale nie czytam wszystkich. Szczególnie podobały mi się te, w których zwrócono uwagę, że „Miasto 44” jest filmem kontrpopkulturowym. Rzeczywiście wychowałem się na kreskówkach, grach komputerowych, jednocześnie one na przykład spłaszczają, seksualizują wyobrażenie o wszystkim. Nawet jedzenie zupy musi wyglądać atrakcyjnie! W „Mieście 44” buntuję się przeciwko takiej estetyzacji. To Disney zabryzgany krwią.

Niektórzy uważają to za błąd.
Jestem szczery. Nie udaję, że opowiadam, „jak było”. Nie przeżyłem powstania. Wiem natomiast, jak myślą o nim młodzi. Piękni chłopcy, piękne dziewczęta. Całują się. Wokół śmigają kule. A potem straszna masakra. I o tym jest film. O dzisiejszym wyobrażeniu tragedii. Powtórzę: kierowała mną chęć stworzenia disneyowskiej legendy i utopienia jej we krwi.

Pojawiły się opinie, że to powstańczy banał, że nie stoi za filmem żadna filozofia, że to kicz zrobiony pod publiczkę.
Szanuję, bo każdy ma prawo do własnego zdania, lecz się nie zgadzam. Czy ujęcia pędzących kul albo lecącej filiżanki w zwolnionym tempie umieściłem dlatego, że uważam je za realistyczne i piękne? Są po to, żeby widz poczuł się zaskoczony, sprowokowany. Ten rodzaj prowokacji bardzo mi odpowiada. „Sala samobójców” też jest tak skonstruowana. Obsesyjnie ciągnie mnie w tę stronę. Nic na to nie poradzę.

Najlepsze polskie superprodukcje były na ogół zgłaszane do Oscara. Nie żal panu, że „Miasto 44” nie otrzymało tej szansy?
Sposób, w jaki „Ida” została przyjęta na świecie, przeszedł najśmielsze oczekiwania. Jeśli dostaje się tak dobre recenzje, co jest absolutną rzadkością, wybór jest oczywisty. Cieszę się, że „Ida” otrzymała drugie życie i ma szansę walczyć o Oscara. Przy okazji można spytać, dlaczego ten film miał niewielką widownię w Polsce i o czym to świadczy?

Jaka jest odpowiedź?
Na pewno nie świadczy o braku życzliwości. Polacy uznali, że powstał kolejny artystyczny film. „Papusza” też była formalnie wyrafinowana. Prostota środków dodawała znaczeń, głębi. Filmów o tematyce polsko-żydowskiej również mieliśmy kilka. Agata Kulesza zagrała znakomicie, ale czy lepiej niż w „Róży”? A jednak to właśnie „Ida” przebiła się do świadomości za granicą. Myślę, że mogły zadecydować o tym wszystkie wymienione czynniki naraz, ale również pozycja i renoma Pawła Pawlikowskiego identyfikowanego nie tyle z Polską, co z wybitnymi osiągnięciami reżyserskimi w Anglii. Dostał za nie BAFTA i inne międzynarodowe wyróżnienia. Plus oczywiście wspaniale zorganizowana promocja, od której zależy bardzo dużo.

„Ida” i „Miasto 44” dotykają w szczególny sposób historii. Rośnie zapotrzebowanie na tego typu kino?
Nawet jeśli mówimy o dziełach bardzo poważnych, jak „Pianista” czy „Zniewolony”, nie należy zapominać, że one tworzą wciągający spektakl, na który zawsze jest zapotrzebowanie. Aczkolwiek odnoszę wrażenie, że kulminację filmów wojennych wywołanych „Szeregowcem Ryanem” mamy już za sobą. Na świecie dzieje się obecnie tyle – od walki z terroryzmem po globalizację. Zmienia się rynek, geopolityka. Co z Rosją, co z Europą, co z imigrantami, co z tzw. rasą białego człowieka? Ludzie zaczynają szukać jakiejś diagnozy poza kinem historycznym. Potrzebują idei, która im wyjaśni skomplikowaną współczesność. Te pytania wypłynęły kilkanaście lat temu, a teraz zbieramy ich pokłosie. Do głosu dochodzą skrajnie prawicowe partie, rośnie frustracja. Problemem staje się lęk przed niewiadomą przyszłością.

Dla polskich artystów to są dobre tematy?
Oczywiście! Jesteśmy narodem diaspory. Polska przeżywa jeden z najintensywniejszych okresów emigracyjnych w swojej historii. Żyjemy na walizkach między Berlinem a Moskwą. Poszukujemy tożsamości. O tym napierającym świecie i próbie odnalezienia w sobie piękna, o przebijaniu się indywidualności w mrowisku była przecież „Sala samobójców”.

Wymienia pan najczęściej nazwiska czterech reżyserów, którzy wywarli na panu największe wrażenie: Spielberga, Coppoli, Wajdy, Scorsesego. To szerokie spektrum. Każdy z nich jest inny.
W dzieciństwie wydawało mi się, że tylko oni kręcą filmy. Spielberga ceniłem najwyżej. Za to m.in., że wymyślił nowe kino komercyjne. Pochodzi ze wsi, zawsze był chłopakiem „nie stąd”. Inni też mieli w sobie głód podobania się, ale on tego nie ukrywał. To mi imponowało. Ja w sobie obcości nie czuję, chociaż urodziłem się daleko od centrum wydarzeń, w Poznaniu. Moi dziadkowie nie brali udziału w powstaniu, byli jednak mocno zaangażowani w konspirację. Nie mam z tego powodu kompleksu.

Kto pana nauczył kina?
Wciągnąłem się przez muzykę. Ale kinem zaraził mnie mój ojciec. Na początku lat 90. reżyserował ze studentami dyplom „Awanturę w Chioggi”. Użył ścieżki dźwiękowej z „Ojca chrzestnego”. Grałem na fortepianie kawałki z tego filmu. Nie potrafię powiedzieć, ile razy obejrzałem pierwszą część. W żadnym innym nie znalazłem tyle prawdy o miłości, ambicji, naszej rodzinie, która zajmuje się też czymś trochę zakazanym, czyli sztuką.

Zarówno „Miasto 44”, jak i „Sala samobójców” są filmami bardzo pesymistycznymi. Pan tak postrzega świat, czy to kwestia pokolenia?
Świat jest pułapką, w końcu wszystko kończy się śmiercią. W kinie sprawdzam najczarniejsze scenariusze. Uwielbiam spalać się w myśleniu, wyobraźni, w uczuciach bohaterów. Pomaga mi to oswoić lęk. Funduję sobie taki rodzaj terapii szokowej. Więc chyba nie jest to problem generacyjny.

A jednak po premierze „Ody do radości” zobaczono w panu lidera dekadenckiego pokolenia 20–30-latków. To dla pana wyzwanie, krępujące zobowiązanie?
Zawsze starałem się pracować po swojemu. Rysując komiksy, grając na fortepianie w szkole muzycznej, reżyserując. Mam też w sobie przekorę, która każe mi jeszcze bardziej robić po swojemu, gdy inni naciskają, żeby trzymać się konwencji. Wydaje mi się, że ludzie to akceptują. Szukają zaczarowanej rzeczywistości, a ich własna fantazja przyciąga ich do mnie.

W roli twórcy pokoleniowego nie chce się pan odnaleźć?
To brzmi jak pochlebstwo, a działa jak trucizna. Powinienem jak najdalej przed tym uciekać, bo odbiera mi to niezależność. Nie chcę być usidlony i umrzeć. W sztuce interesuje mnie poszukiwanie.

Czego?
Różnych rzeczy. Przede wszystkim emocji. Również w popkulturze, bo kręcąc reklamy, teledyski przekonałem się, że mogą one dostarczać takich samych wzruszeń jak kino Bergmana. Pan się krzywi, ale teledyski z Björk zainspirowały von Triera do nakręcenia „Tańcząc w ciemnościach”. Żadna sonata Beethovena nie dostarczyła mi tylu wrażeń, co kiczowate piosenki z lat 90., których słuchałem w najbardziej osobistych chwilach mojego życia. Nie prowokuję. Nie wypowiadam się przeciwko klasyce. Znam różnice. Przyznaję tylko, że popkultura w bardzo wielu aspektach potrafi mną wstrząsnąć. Od najgłupszego wenezuelskiego serialu po pierwszą płytę Backstreet Boysów. W świecie profanum, gdy znajdę coś wzniosłego na śmietniku, jest to tylko moje.

To nie łatwizna?
Nie wiem, ale czuję, że aby znaleźć coś pięknego, trzeba się najpierw pobrudzić. Mieć odwagę, żeby na coś takiego się zdecydować.

Ma pan w sobie tyle siły, by nie ugiąć się przed wdzięcznością za te wszystkie nagrody, dowody uznania, nadzieje w nim pokładane?
Niezależność i próżność nieustannie we mnie walczą. Każdego dnia. Gdy biorę kartkę i piszę, zdanie albo jest po stronie niezależności, albo próżności. Ciągle się to miesza. Nic wstydliwego, chyba większość twórców tak ma. Jedni ulegają, inni nie.

Wybujały indywidualizm to cecha młodości. Co wyróżnia pańskie pokolenie?
Silny bunt przeciwko rodzicom. Walcząc o wolność, stworzyli świat, którego sami nie rozumieją, a my, 30-latki, już się w nim odnaleźliśmy. Dla rodziców wartością jest niechęć do wyróżniania się, dystans, wstyd. Kiedyś Agnieszka Chylińska pokazała fucka nauczycielom. Media uznały to za beznadziejny wygłup. A moim zdaniem było w tym coś bardzo symbolicznego, charakterystycznego dla dzieciaków zafascynowanych kulturą uliczną, Stanami Zjednoczonymi, Halloween, NBA, internetem, zbuntowanych przeciwko autorytetom. Czuję, że ja i moi rówieśnicy, czyli Kasia Rosłaniec, Tomek Wasilewski, Krzysztof Skonieczny, szukamy koloru, atrakcyjności, nawet jeśli objawia się to infantylizmem, niezdecydowaniem.

A pana celebryctwo nie drażni?
Uważam to za część życia. Trzeba dopuścić pewną ilość lansu, bo ignorowanie go pachnie trochę hipokryzją. Tylko trzeba to robić mądrze.

Tak jak Masłowska, Witkowski, Kuczok?
Jeśli ktoś ma potrzebę ekspresji, chce śpiewać, proszę bardzo. Madonna też fałszuje. Niech się stylizują, pokazują w modnych knajpach, niech robią ustawki. To sprawa osobowości. Przekładam ich zgrywę na coś pozytywnego. Na odwagę bycia kolorowym, innym, i w tym sensie to dla mnie wojownicy w jakiejś sprawie. O coś im chodzi. Płacą za to. Byleby nadal pisali fajne książki.

Pan też jest wojownikiem?
Bez przesady. Nie mam potrzeby stawania w światłach. Nie uczyniłem z siebie oręża walki. Mam dla kogo żyć. Dość wcześnie założyłem rodzinę. Zostałem ojcem dwójki dzieci. Musiałem szybko wydorośleć. Poza tym za bardzo się denerwuję. Występu przed 12 tys. na Stadionie Narodowym na pokazie „Miasta 44” zupełnie nie pamiętam. Byłem w potwornym stresie. W szkole muzycznej wróżono mi karierę pianisty. Raz z nerwów prawie spadłem ze sceny. Drugi raz klawisze zlały mi się w jeden kolor. Więc postanowiłem odpuścić. Cenię sobie anonimowość. A najbardziej chyba podoba mi się postawa Banksy’ego. Lubię, jak mnie szukają. Chociaż przesadnie skromny też nie jestem. Ekstrawaganckie zachowanie czasami sprawia mi przyjemność.

Bunt wyklucza porozumienie z rodzicami?
Raczej tak. Wielu z moich kolegów spaliło mosty, odczuwa złość w stosunku do rodziców. O tym mówi „Hardkor Disco”. Partnerstwo między rodzicami i dziećmi jest znakiem młodszego pokolenia. Moja sytuacja była inna. Rodzice są artystami, zaszczepili we mnie wiarę w sztukę. Tego oddzielenia od nich aż tak bardzo nie odczuwałem.

Ale myślał pan o wyjeździe z kraju?
Przed „Odą do radości”. Potrzebowałem kasy. Wypełniłem papiery. Miałem zbierać truskawki w Niemczech. Polska od tego czasu bardzo się zmieniła. To dwa różne światy. Mniej się narzeka, młodzi nie bardzo wiedzą, co chcieliby robić. Rzeczywistość pozwala im hodować wątpliwości. Nie zmusza do wysiłku.

Pana zmusiła?
Tak. W wieku 19 lat zostałem ojcem. Spiąłem się. Zdałem do Łodzi. Moja żona też nie zrezygnowała ze studiów. Ukończyła italianistykę. Nie zostałem leserem wyżalającym się przy piwie z niezrealizowanych projektów. Ale coś przez to straciłem. Może dlatego wszystkie moje filmy mówią o zerwanej młodości. Osiem lat temu wściekałem się, że nie możemy zacząć „Miasta 44”. Byłem naiwnym człowiekiem, wielu rzeczy nie rozumiałem. Po prostu bardzo chciałem kręcić filmy. Zadawałem swoim kolegom reżyserom pytania, jak zamierzają żyć, z czego? Nikt nie wiedział. Dziś można zebrać pieniądze z różnych źródeł i nakręcić, co się chce. Nie jest to takie trudne.

Reżyseria spełniła pana oczekiwania?
W 160 procentach. Sztuka działa jak narkotyk. Cała moja rodzina tak ćpa. Młodszy brat Szymon (bas baryton) jest śpiewakiem operowym. Kończy Juilliard School w Nowym Jorku. Kilka dni temu miał premierę w La Scali. Siostra Marysia gra na klawesynie, założyła kapelę w Berlinie i wydaje swój album. Zosia, moja najmłodsza siostra, pracuje m.in. z Krzysztofem Skoniecznym. Jest kostiumografem. Mama śpiewała w zespole Spirituals and Gospel Singers, dziś jest producentem muzycznym. Ojciec, wiadomo, znany aktor. Jak się spotykamy, wszyscy się sobie przyglądają, inspirują, uwalniają energię. Nie da się z nami wytrzymać.

O czym będzie pana kolejny film?
O szaleństwie lat 90., gdy nie było jeszcze internetu. O obsesji na punkcie kobiety. Może to będzie film o charyzmie? O bogach współczesności, którzy kuszą innych, a ludzie tracą dla nich głowy? Chcę się temu przyjrzeć z ich perspektywy.

Jakieś marzenia?
Głód. Moim marzeniem jest czuć wieczne nienasycenie.

rozmawiał Janusz Wróblewski

Polityka 4.2015 (2993) z dnia 20.01.2015; Kultura; s. 76
Oryginalny tytuł tekstu: "Lubię, jak mnie szukają"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną