Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Paszporty POLITYKI

Miłość to mezalians

Tym Tymański: Miłość to mezalians

Chciałbyś grać w Beatlesach?

Zawsze chciałem. Od szkoły podstawowej uwielbiałem Beatlesów. Do dziś zresztą znam na pamięć pewnie trzy czwarte ich twórczości. Niektóre teksty, zwłaszcza traktujące o transcendencji, przekraczaniu własnego umysłu, na przykład "Lucy In The Sky With Diamonds" czy "I'm The Walrous", wręcz mnie zmiażdżyły.

Ze względu na te teksty zdecydowałem się też studiować anglistykę. W 1983 r., gdy miałem 15 lat, założyłem swój pierwszy zespół Sni Sriedstwom Za Uklanianie. Po rozmaitych fascynacjach zespołami z lat 60. i 70. usłyszałem wówczas polską nową falę: Deadlock, Brak, Kryzys, Tilt. I sam, dopóki nie zetknąłem się z TotArtem na studiach, grałem taką trochę niedojrzałą muzykę nowofalową i zimnofalową w stylu Joy Division czy Birthday Party.

Jak dzisiaj wspominasz swój udział w ruchu performerskim TotArt?

W dużej mierze to była dziecinada. Nie sądzę, byśmy robili coś wartościowego artystycznie. Ale zetknąłem się wtedy ze Zbyszkiem Sajnógiem - naprawdę bardzo dobrym poetą, co potwierdzi Świetlicki i spółka, a było to jak spotkanie Tolka Banana przez jego filmową załogę, ponieważ facet wiedział, o co mu chodzi i miał charyzmę. Łączyło nas, jak to określam, liverpoolskie poczucie humoru. Humoru abstrakcyjnego, pozarozumowego, "zaumnego", jak powiedziałby Chlebnikow. Na pewno spotkanie z performerami z TotArtu uświadomiło mi, co może się dziać na scenie i że koncert nie sprowadza się do odśpiewania paru utworków. No i wreszcie chcieliśmy wyjść poza nieznośną polską triadę: Komuna-Kościół-Solidarność, robiąc paramuzyczne skandale. Ale wtedy już nowa fala wyczerpywała swoje możliwości.

I w 1988 r. założyłeś Miłość.

Miałem taki niesamowity moment w życiu, gdy zamieszkałem z Mikołajem Trzaską za miastem. Słuchaliśmy w kółko Coltrane'a, a także Colemana, Dolphy'ego. Byliśmy zafascynowani jazzem lat 60. i szczególną, niepowtarzalną duchowością tamtego czasu. Także muzyką polską, zwłaszcza Krzysztofem Komedą i płytą "Astigmatic". Sami zabraliśmy się zresztą do tej muzyki jak idioci, aż wreszcie po dwóch latach radosnego free jazzu stwierdziłem, że nie umiem złapać właściwej pozycji na kontrabasie i że trzeba zacząć grać standardy. Rzuciłem bez specjalnego żalu anglistykę i zostałem półinteligentem, Mikołaj Trzaska zrezygnował z malarstwa. Pojawił się wtedy nieżyjący już Jacek Olter i Leszek Możdżer. Oni wciągnęli nas w profesjonalne granie, my daliśmy im w zamian nasze rozwichrzenie. Mimo że zdobyliśmy w 1992 r. nagrodę na festiwalu Jazz Juniors, nie byliśmy - jako punkowcy w jazzowym przebraniu - mile widziani w środowisku.

Ale równocześnie spowodowaliście ogromny ferment.

W latach 80. panował w polskim jazzie zastój. A Miłość była mezaliansem dla muzyków ortodoksyjnych i konserwatywnych, ale mezaliansem niepowtarzalnym i szczęśliwym. Uważałem, że trzeba odciąć się od jazzu, marazmu, stagnacji i ludzi, którzy nie nagrali żadnych ciekawych płyt. Sądziłem, że naszą twórczość, odwołującą się i do dobrego jazzu, i rockowej alternatywy, trzeba nazwać inaczej, stąd wzięła się nazwa "jass". Tu zresztą przydawały się moje i Mikołaja doświadczenia z TotArtu: to całe ględzenie na koncertach, słowotok, który nam zjednywał ludzi podczas koncertów. Zdarzało się nam zaczynać jazzowym numerem i kiedy publiczność nie bardzo tego słuchała, przechodziliśmy do bluesa czy rapu z jakimś obrazoburczym tekstem, a wtedy wszyscy od razu stawali się uważni.

Skąd się wzięła nazwa "jass"?

Czytałem kiedyś książkę o Louisie Armstrongu, w której gdzieś na zdjęciu w tle pojawiło się to słowo. Ponoć słowo etymologicznie ma związek z angielskim "gism", a więc orgazmem. I pomyślałem sobie, że to bardzo dobre hasło, by je z tego śmietnika muzycznej historii podnieść i ożywić. Teraz pewnie to, co robię, nazwałbym inaczej, dziś bliższy formule jassowej jest Mikołaj Trzaska i jego Łoskot albo Tomek Gwinciński i zespół Maestro Trytony. Wtedy jednak, na początku lat 90. zależało mi na tym, byśmy występowali jako grupa pod jednym szyldem i nie dali się starym wyjadaczom.

Czyli konfrontacja ze starszymi muzykami miała charakter pokoleniowy?

Tak. Duży wpływ mieli na to także organizatorzy koncertów i festiwali. Pamiętam, że w 1993 r. czy 1994 r. graliśmy jeden koncert miesięcznie i chodziło nam tylko o to, byśmy po prostu mogli występować. Nie wszyscy zresztą odnosili się do nas z niechęcią. Pamiętam, że Jan Ptaszyn Wróblewski mówił, że to nieważne, czy gramy jazz czy jass, bo Miłość to zespół jak sto diabłów. Dziś tamte sprawy uważam za zamknięte.

Jass trafił też chyba w oczekiwania młodej publiczności.

Wiem, że zabrzmi to śmiesznie, ale ciągle wierzę, że muzyka jest jak misja. Kto o tym zapomniał, stał się akademikiem. W muzyce jest to bardzo delikatna sprawa: niepostrzeżenie stajesz się zastygłą lawą, zaczynasz się powtarzać. Bardzo wielu jazzmanów uważa, że jak ćwiczy 8 godzin dziennie, to publiczność będzie ich słuchać. Nic z tego! Sztuka jest domeną głodnych duchów czy walczących psów. Możesz kogoś kochać, możesz lubić, ale gdy jesteś na scenie, nie ma zmiłuj się. Jest tylko twoja prawda i niekiedy trzeba torować sobie drogę łokciami.


Jednak największą popularność przyniosła ci nie Miłość, ale rockowe Kury.

W pewnym momencie, a był to czas dużych zawirowań w moim życiu, postanowiłem wrócić do formuły alternatywno-rockowej. Tu bardzo ważny okazał się dla mnie grunge i Nirvana. Nie chodzi mi o kult Kurta Cobaina i mitologię jego samobójczej śmierci, ale o to, że ten człowiek potrafił w niebywały sposób połączyć tradycję beatlesowską, The Byrds, hard rock Led Zeppelin i punk rock. A właśnie to mieszanie stylów, ta postmodernistyczna gra konwencjami jest szczególnie charakterystyczna dla lat 90.

Ale dla ciebie bardzo ważna jest także kwestia słowa. To właśnie podkreślano przy płycie "P.O.L.O.V.I.R.U.S", gdzie teksty stanowiły ostry komentarz do rzeczywistości.

Mam wrażenie, że jestem lepszym tekściarzem niż uwielbiany przeze mnie Frank Zappa. Jego teksty były zabawne, kapitalnie piętnowały seksizm czy rasizm, ale były dodatkiem do muzyki. Ja chciałem, aby tekst był integralnym składnikiem utworu. Na "P.O.L.O.V.I.R.U.S.I.E" sięgnąłem do takiej gazetowej stylistyki, tu na przykład Kazik ze swoimi socjopolitycznymi komentarzami był dla mnie dużą inspiracją. Wracałem z trasy koncertowej, którą Miłość odbywała z Lesterem Bowiem i zacząłem pisać teksty na płytę Kur wpierw z zamiarem całkowitego upodlenia polskiego popu i rocka radiowego. Wylałem tę całą żółć, bo po prostu nienawidzę nieszczerego przekazu. Kiedy słyszę na przykład zawodowego tekściarza piszącego kolejną piosenkę o miłości, wiem, że kłamie.

Wyśmiewasz jednak także alternatywnych kolegów rastamanów.

Naprawdę lubię reggae. Kiedyś wróciłem do domu i po głowie chodziła mi fraza "Aj jaj jaj, nie mam jaj" i stąd wzięła się parodia reggae. Zawsze czułem się związany z Zappą, jajcarstwem, a tymczasem muzyka, jaką grałem, była na ogół bardziej inkrustowana, wyrafinowana, pozbawiona tego wygłupu i lekkości. Zrobiłem więc z Kurami muzykę prawie ogniskową, ale jednocześnie perfidną. Pisałem te teksty, śmiałem się i jednocześnie byłem nimi zażenowany.

Kiedy to napisałem i przyniosłem koledze z zespołu, ten powiedział: "Słuchaj, to jest głupie jak but". Babcia mojej żony skomentowała to z kolei tak: "Ta muzyka nawet fajna, tylko te teksty jakieś chore". Po piosence "Szatan" niektórzy zaczęli uważać mnie za satanistę. A ja po prostu uważam, że utwory te mają uwrażliwić ludzi na bzdury i przejawy wszelkiej głupoty. Na nowej płycie Kur, która ukaże się na wiosnę, takiego pastiszu będzie znacznie mniej, znajdą się tam raczej ostre społeczne i polityczne felietony.

Co cię dziś tak denerwuje?

Pozornie wszystko jest w porządku: wzrost gospodarczy, sukcesy antyinflacyjne. Nawet Małysz zaczyna skakać coraz dalej. A na ulicach bieda, o której albo się nie mówi, albo mówi powierzchownie, w urzędach pełna arogancja. Postanowiłem więc trochę zamienić się w trybuna ludowego, chociaż trudno z takich pozycji występować, gdy zarabia się coraz lepiej i dostaje nagrody. Natomiast w warstwie muzycznej będzie tam sporo odwołań do techno.

No właśnie. Co pasjonuje cię w tej muzyce?

Staram się nie patrzeć na techno jak na współczesny punk rock, z wszystkimi wadami i zaletami tego zjawiska. Z pewnością odrzuca mnie pewna bezosobowość i odhumanizowanie tego brzmienia. Nie podnieca mnie sam ruch techno, który zresztą skomercjalizował się, jak niegdyś punk. Mniej interesuje mnie też, że ludzie przy tej muzyce chcą odpocząć, bawić się i tańczyć. Ciekawe są natomiast możliwości, jakie stwarzają komputery i tworzenie nowych struktur rytmicznych. Można czerpać także z hip hopu, chociaż nie utożsamiam się z gówniarską, gangstersko-blokowiskową poetyką teksów.

Czy w przyszłości czekają nas więc takie koncerty, gdzie samotny człowiek otoczy się elektroniczną aparaturą i będzie tak generował dźwięki?

To nie jest prawda. Dopiero teraz zaczynamy powoli trawić te wszystkie możliwości, jakie dała nam sztuka XX wieku. W tym stuleciu będzie zatem miejsce na wszystko. Granie na żywo, w zespole, to przecież forma komunikacji, przepływu energii między publicznością i tego żaden komputer nie zastąpi. Łączę różne klocki tej muzycznej łamigłówki ze sobą, by nie znudzić ani siebie, ani publiczności.

Wiem, że nie zrobię lepszej gitarowej płyty od Beatlesów czy Lou Reeda, nie zagram jazzu coltrane'owskiego lepiej niż Coltrane, ci ludzie poświęcili całe swoje życie, by wspiąć się na wyżyny. Ale tu właśnie kłania się technologia, bo wykorzystując stare inspiracje i łącząc je z nowymi możliwościami technicznymi mogę stworzyć coś naprawdę oryginalnego i własnego. Stąd dbałość o formę, która pomaga zrozumieć przekaz. Ten taniec ponad różnymi zjawiskami jest tym, co sprawia mi radość, co oczywiście nie oznacza, że zawsze robię rzeczy wiekopomne i istotne. Trawię to wszystko z tego śmietnika popkultury jak robot. Naraz jestem w paru światach i to właśnie pozwala mi porozumiewać się z rozmaitymi ludźmi.

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wstrząsająca opowieść Polki, która przeszła aborcyjne piekło. „Nie wiedziałam, czy umieram, czy tak ma być”

Trzy tygodnie temu w warszawskim szpitalu MSWiA miała aborcję. I w szpitalu, i jeszcze zanim do niego trafiła, przeszła piekło. Opowiada o tym „Polityce”. „Piszę list do Tuska i Hołowni. Chcę, by poznali moją historię ze szczegółami”.

Anna J. Dudek
24.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną