Ludzie i style

Karawana jedzie dalej

Tour de France „od kuchni”

Machina reklamowa na zapleczu Tour de France. Machina reklamowa na zapleczu Tour de France. Piotr Małecki / Polityka
Legendarny TdF po raz setny przemierza szosy Francji. Ten tour to coś znacznie większego niż tylko największy kolarski wyścig świata.
Czekając na kolarzy.Piotr Małecki/Polityka Czekając na kolarzy.

Miasteczko przyczep kempingowych, namiotów i ogrodowych parasoli rozłożonych nad turystycznymi krzesłami rosło w oczach obok wijącej się w dolinie drogi, wszędzie tam, gdzie teren trochę się spłaszczał. Na poboczu parkowały rzędy samochodów. I rowery, dużo rowerów. Kilkunastoletni Jamie Roberts z angielskiego miasteczka Rugby, kolebki gry jajowatą piłką, obserwował to poruszenie z rosnącą ciekawością.

Na co czekacie? – zapytał. Na kolarzy – usłyszał w odpowiedzi. Na jakich kolarzy? – nie zrozumiał. Na najlepszych – poinformowano Jamiego, który wtedy pojęcie o Tour de France miał znikome. Namówił więc rodziców, żeby zmienili rozkład wycieczki, poczekali i obejrzeli wyścig na własne oczy. Był 1983 r., rodzinne wakacje w Dolinie Rodanu, a Jamie właśnie zakochał się za jednym zamachem w kolarstwie i w Tour de France.

Pielgrzymka

Jest 2013 r., przełom czerwca i lipca i znów wszyscy, tacy jak Jamie fanatycy dwóch kółek z Wysp, spotykają się na nabrzeżu w Portsmouth. Pakują na prom rowery, śpiwory, namioty, plecaki wypełnione niezbędnikiem kolarskiego włóczęgi i ruszają do Francji w ślad za wyścigiem. – Na dłuższych odcinkach podróżuję pociągiem. Tak planuję rozkład dnia, żeby obejrzeć start i metę tego samego etapu. Czasem się udaje. Wszędzie są dzikie tłumy, ale rower i kolarski strój to całkiem niezła przepustka – śmieje się Jamie.

Dla niego Tour de France to pielgrzymka. Towarzyszy peletonowi jadącemu przez Francję wyjętą z obrazów mistrzów. Mija pola rzepaku, kukurydzy, lawendy, mija ścierniska, gdzie robi się malownicze zdjęcia na tle olbrzymich bali słomy, zagląda do miasteczek, których kamienne budowle pamiętają średniowiecze, podziwia akwedukty oraz amfiteatry zbudowane za czasów rzymskich, wypija mocną poranną kawę na brukowanych ryneczkach. I myśli sobie, że nie ma w świecie drugiej takiej reklamy kraju, jaką Francja zawdzięcza rowerowemu wyścigowi wymyślonemu 110 lat temu w redakcji czasopisma „Auto” w celu podniesienia jego sprzedaży i wykończenia konkurencyjnego „Velo”. Co się zresztą powiodło.

Jest na pielgrzymkowym szlaku miejsce szczególne, gdzie zagląda się rok w rok, nawet jeśli peleton akurat je omija. To Mont Ventoux, legendarny podjazd na kopułę wygasłego wulkanu, wyrastającego nad Prowansją. Przy pomniku upamiętniającym śmierć Tommy’ego Simpsona zapala się świeczkę i stawia ją obok zniczy, kwiatów, bidonów, kasków oraz kolarskich koszulek pozostawionych przez innych kibiców.

Simpson był w latach 60. najlepszym brytyjskim kolarzem, mistrzem świata, pierwszym Anglikiem, który wygrał w Wielkiej Pętli etap. 13 lipca 1967 r., na 13 odcinku wyścigu, podjeżdżał pod Mont Ventoux w piekielnym skwarze, widział już jak na dłoni biało-czerwoną kopułę obserwatorium na szczycie, gdy spadł z roweru i umarł. Jak się później okazało, ambitne i szalone serce nie wytrzymało mieszanki upału, amfetaminy oraz alkoholu.

Jamie zna wszystkie ciemne epizody legendy Tour de France, w tym sporadycznie zdarzające się wypadki śmiertelne (na trasie Wielkiej Pętli w wyniku obrażeń po upadkach zmarli ponadto Francesco Cepeda w 1935 r. i Fabio Casartelli w 1998 r.) oraz doping, który jeszcze niedawno był plagą, ale przy dzisiejszych środkach prewencyjnych wydaje się aktem desperacji.

Ale mając do wyboru: brać kolarstwo takie, jakie jest, albo nie brać go wcale, woli pierwszą opcję. – To niesamowity sport – mówi po chwili głębszego namysłu. – Dramaturgii, jaką daje kolarski wyścig, nie ma w żadnej innej dyscyplinie. Ucieczki, pościgi, nieoczekiwane kryzysy, podnoszenie się po upadkach, taktyczne rozgrywanie etapów, hazard sprinterów na finiszach. Kocham to.

Dziedzictwo

Dla wszystkich podzielających zachwyty Jamiego Tour de France jest esencją kolarstwa. Przeważnie startują tu wszyscy najlepsi i traktują swój udział śmiertelnie poważnie. – Co z tego, że na Giro di Italia zdarzają się trasy bardziej kręte, węższe, o większej stromiźnie – mówi polski kolarz Sylwester Szmyd z grupy Movistar. – Wyścig trudnym czynią kolarze. A w Tour de France tempo jest ostre jak nigdzie indziej. Każdy chce się pokazać. Jeden błysk może zmienić karierę.

Wielka Pętla jest francuska jak bagietka i nie ma innej imprezy sportowej tak nad Loarą kochanej, mimo że tamtejsi kolarze od 28 lat dokręcają kolejne odcinki serialu o rowerowym niespełnieniu. Ale sentyment Francuzów do Touru nie zginie, bo wyścig był z nimi przez cały XX w., z przerwami wymuszonymi tylko przez światowe wojny i porządkowanie chaosu po nich.

Zarówno ojciec wyścigu, Henri Desgrange, wydawca „Auta”, jak i jego następca Jacques Goddet dawali ludowi kolarskie igrzyska nawet wtedy, gdy dobrem pierwszej potrzeby był chleb, a rowery zostały zniszczone albo zarekwirowane przez okupanta. – Znać Tour, jego historię i klimat, to znaczy otworzyć drzwi do serca Francuzów. Moje doświadczenia wskazują, że nie są to ludzie rwący się do rozmów o polityce, pracy albo pieniądzach. Za to o sporcie mogą dyskutować z pasją – opowiada Krzysztof Wyrzykowski, dziś komentator kolarstwa w Eurosporcie, wcześniej wieloletni korespondent „L’Equipe”, uczestnik dziesięciu Tourów.

Już pierwszy, sześcioetapowy, wyścig w 1903 r. okazał się sukcesem. Kibice trwali przy trasach, choć z powodu absurdalnie długich etapów (pierwszy, z Paryża do Lyonu, liczył 467 km, a zwycięzca Maurice Garin pokonał go w niecałe 28 godzin) zawodnicy przegrywali ze snem, zmęczeniem albo defektami, więc trzeba było swoje wystać, aż wreszcie któryś nadjechał. Tych 21 uczestników, którzy dotarli do mety w Paryżu, przywitał stutysięczny tłum.

Teraz widzów przy trasach liczy się w milionach. Kibiców nie odciągnęły ani radio (gdzie głosem podczas etapów czarował m.in. Jean Gabin), ani telewizja. Samo oczekiwanie na kolarzy, którzy na płaskich etapach pędzą po 50 km/h i przemykają przed oczami widzów w ciągu kilku sekund, byłoby nudne, ale zabawa z Wielką Pętlą jest rozłożona na dłużej – dzięki okolicznościowym festynom, imprezom i imprezkom, a przede wszystkim dzięki reklamowej karawanie, czyli paradzie pojazdów fikuśnie przystrojonych w barwach sponsorów wyścigu. Wyruszają na trasę jakieś półtorej godziny przed peletonem, atakują kibicowskie zmysły ze wszystkich stron i rzucają w stronę wyciągniętych rąk miliony gadżetów.

Parada

Według organizatorów dla 39 proc. widzów gromadzących się przy drogach magnesem jest właśnie ta karawana. Gdy Henri Desgrange ją wymyślił, raczej nie przypuszczał, że tworzy atrakcję równie wielką jak sam wyścig. Poirytowany coraz większym dyktatem sponsorów kolarskich ekip postanowił, że od 1930 r. każda drużyna musi startować pod narodową flagą. Wszyscy uczestnicy dostali identyczne rowery barwy żółtej (tak jak strony czasopisma „Auto”, które po drugiej wojnie zostało zamknięte za sympatyzowanie z nazistami; zastąpił je „L’Equipe”), a ukłonem w stronę komercji było stworzenie właśnie caravane publicitaire.

Nie wszystkie pomysły ojca Henriego wytrzymały próbę czasu. Zawodnicy wrócili do ścigania się w barwach firmowych ekip w 1962 r., gdy organizatorzy zorientowali się, że pogrążona w kryzysie rowerowa branża potrzebuje reklamy. Żółty kolor został zarezerwowany dla koszulki lidera, stroje zawodników zaroiły się od nazw sponsorów, za to z koszulek ubyły inicjały HD – do tego momentu obowiązkowe – ku pamięci ojca założyciela Wielkiej Pętli.

Karawana za to jedzie dalej. Motocykle, samochody, ciężarówki, autobusy, amfibie wiozące wielkie dmuchane symbole kojarzące się z reklamowanymi produktami. Pojazd-kaczka, pojazd-kogut, pojazd-butelka, pojazd-mydło, pojazd-opona i pojazd-nie-wiadomo-co i nie wiadomo jakim cudem mieszczący się w drodze, bo nie widać ani przedniej szyby, ani tym bardziej jakiegoś kierowcy. Wielkie platformy na kołach, pulsujące basowymi głośnikami, z których zgrzyta zdarty głos wodzireja. Ruchome dyskoteki z wymachującymi pomponami czirliderkami i wyginającymi ciała mięśniakami, którzy mają na sobie ogrodniczki, ale za chwilę zostaną tylko w slipach.

Nie pytaj mnie, co ma wspólnego striptiz z chemią gospodarczą – mówi Izabelle z Paryża, która szukała pracy na wakacje, i teraz, obok opalonych kolegów ochoczo pozbywających się ubrania, zachwala środki do utrzymania domu w czystości. – Mamy się rzucać w oczy, prawda? – pyta retorycznie.

Margot, kierująca Fiatem 500 z emblematami „L’Equipe”, wydaje się z lekka otępiała produkowaną przez karawanę kakofonią. – To nie jest lekka praca. Pobudka ok. 5 rano, potem trzeba rozdawać uśmiechy, nawet jak się pada na twarz. No i prowadzenie auta górskimi serpentynami, między wstawionymi kibicami, których przed wtoczeniem się na drogę powstrzymać ma tylko gwizdek żandarma, jest trochę stresujące – uśmiecha się.

Impreza

Kolarstwo w swej szosowej odmianie jest prawdopodobnie ostatnią dyscypliną sportu, którą dostaje się za darmo i do tego jeszcze mając głównych aktorów na wyciągnięcie ręki. A nigdzie nie ogląda się Wielkiej Pętli lepiej niż w górach. – Jak nie widziałeś podjazdu na Alpe d’Huez, to nic nie widziałeś – orzeka sentencjonalnie Jan z Nootdorp w Holandii. Sączy piwo za piwem, czekając na znajomych, którzy mają dojechać lada godzina i razem ruszą w Alpy. Kolarstwo to jest w Holandii religia (gdy Tour kilka lat temu startował z Rotterdamu, widzowie stali na całej długości trasy, aż peleton odjechał do Belgii), ale ekipa Jana przyjeżdża na Wielką Pętlę, tylko gdy trasa zahacza o Alpe d’Huez, serpentynę ciągnącą się 14 km pod górę, z kolejnymi zakrętami upamiętnionymi nazwiskami zwycięzców podjazdu.

Holenderski sentyment do Alpe d’Huez wziął się stąd, że tamtejsi kolarze często na tej górze wygrywali. I mimo że ostatnio było tak w 1989 r., pomarańczowa armia nie zaprzestała najazdów.

Jan opowiada: – Mamy takie swoje miejsce na podjeździe, przylgnęła do niego nazwa holenderski zakątek. Przyjeżdżamy kilka dni wcześniej, żeby zająć miejsce. Wyciągamy głośniki, montujemy flagi. Parkujemy campera, obkładamy go kamieniami, żeby się nie stoczył. Kiedyś sąsiadom z Luksemburga pękła linka od hamulca ręcznego, camper zatrzymał się na drzewie. Co robimy? Głównie pijemy piwo. Zakładamy, co tam kto ma pomarańczowego, wyjmujemy kubły z farbami, pędzle, żeby namalować nazwiska naszych kolarzy na asfalcie. Grillujemy. Śpiewamy. Zakładamy się z innymi kibicami o różne rzeczy, na przykład o to, kto dłużej wytrzyma, biegnąc obok kolarzy jadących pod tę cholerną górę. Stawką jest oczywiście piwo. Bywa, że chodzi o bieg na golasa.

Na podjazdach, w piknikowej atmosferze przewala się podchmielone towarzystwo, które jednak w momencie pojawienia się kolarzy dostaje szwungu i zdziera gardła, wymachuje flagami, a niektórzy zrywają się do biegu, tuż przed maskami sunących za zawodnikami samochodów.

Taki już urok gór. Dopóki kibice nie są upchani za metalowymi barierkami, co z reguły zaczyna się jakieś 34 km przed metą, cisną się na drodze – opowiada Dariusz Baranowski, pięciokrotny uczestnik Touru, 12 w klasyfikacji generalnej w 1998 r. – Drą się prosto do ucha, potrącają nas, w ostatniej chwili uskakują sprzed roweru. Jedziesz jakby w żywym tunelu, który jest uzbrojony w dzwonki pasterskie, jakieś kołowrotki i piszczałki, który śmierdzi dymem z ognisk, smażonymi kiełbasami, rozlanym piwem. Można wpaść w trans, dopiero za metą wszystko się odcina, jakbyś wylądował w próżni. Ale ten tumult dzwoni w głowie jeszcze długo. Bywa, że się z nim zasypia.

Sylwester Szmyd: – Hałas jest jeszcze do zniesienia. Ale naprawdę wkurzające jest to nieustanne poklepywanie po plecach, po tyłku. Po takim górskim etapie, który jest konkretną zaginką, plecy bolą nie tylko od pozycji na rowerze. Są sine od klepania.

Świętość

Od czasu do czasu trafiają się wprawdzie kolarscy szalikowcy, którzy niby przypadkiem łopoczą flagą tak, żeby owinęła najgroźniejszego rywala ich faworyta, albo wysypią na drodze pinezki, ale jednak kibic na trasach się cywilizuje. W 1950 r. Włosi na czele z Fausto Coppim wycofali się, bo po jednym z etapów ktoś wymachiwał im przed nosem nożami, a w latach 70. nielubiany we Francji Belg Eddy Merckx na podjeździe w Pirenejach oberwał pięścią w nerki tak mocno, że poważnie rozważał zejście z trasy.

Krzysztof Wyrzykowski uważa, że piękne jest w kolarstwie kibicowanie solidarne i braterskie. Nie za nazwisko, ale za wysiłek. – Widziałem kiedyś cudowny obrazek: jedzie za peletonem autobus z napisem „koniec”, zbierający kolarzy, którzy wycofali się z wyścigu. Pakuje do bagażnika ich rowery, dowozi do mety, po czym tenże autobus obstępuje chmara ludzi niosąca dla tych nieszczęśników jakieś kanapki, napoje albo chociaż dobre słowo.

W najczarniejszych dopingowych czasach, ledwie przed kilku laty, widzów wprawdzie nieco na trasach ubyło, ale masowego odwrotu nie było.

Inna sprawa, że wielu możnych dba o to, by słońce nad Wielką Pętlą nie zaszło. Organizatorzy wyścigu i kolarscy bossowie wyspecjalizowali się w zamiataniu dopingowych skandali pod dywan. Raz na jakiś czas rzucali jakąś ofiarę na pożarcie, ale największe gwiazdy pozostawały pod ochronnym parasolem. Kilka lat temu z odsieczą przybył nawet ówczesny prezydent Francji Nicolas Sarkozy, publicznie oświadczając, że Wielka Pętla jest częścią narodowego dziedzictwa, a lipiec bez wyścigu to nie lipiec.

Tour de France to świętość. A świętości się nie szarga.

Polityka 26.2013 (2913) z dnia 25.06.2013; Na własne oczy; s. 108
Oryginalny tytuł tekstu: "Karawana jedzie dalej"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną