Ludzie i style

Lećcie, orły, lećcie

Jak trenują polscy skoczkowie

Maciej Kot (pierwszy z prawej) i Jan Ziobro (w środku) gratulują Kamilowi Stochowi złotego medalu igrzysk olimpijskich w Soczi. Maciej Kot (pierwszy z prawej) i Jan Ziobro (w środku) gratulują Kamilowi Stochowi złotego medalu igrzysk olimpijskich w Soczi. Kai Pfaffenbach / Reuters
W sukcesie Kamila Stocha i jego kolegów dużo jest planowania, sensu i perspektywicznego myślenia. Choć wciąż jest co poprawiać.
Kadra narodowa skoczków od kilku sezonów jest elitarnym gronem, któremu zapewnia się wszystko, czego potrzeba do realizowania planów trenera Kruczka.Newspix.pl Kadra narodowa skoczków od kilku sezonów jest elitarnym gronem, któremu zapewnia się wszystko, czego potrzeba do realizowania planów trenera Kruczka.
Kamil Stoch podczas konkursu drużynowego w skokach podczas igrzysk w Soczi.Tomasz Jagodziński/Newspix.pl Kamil Stoch podczas konkursu drużynowego w skokach podczas igrzysk w Soczi.

***

Dwa złote medale Kamila Stocha w Soczi dają mu ważne miejsce w historii polskiego sportu - jest pierwszym naszym skoczkiem, któremu to się udało. W skokach drużynowych polscy skoczkowie wypadli jednak słabiej. Konkurs drużynowy na igrzyskach w Soczi zakończyli na czwartej pozycji.

***

Zdaniem Zbigniewa Baneta, od trzydziestu lat prezesa klubu Klimczok Bystra, gdzie zresztą trener kadry Łukasz Kruczek pobierał pierwsze lekcje skakania na nartach, polska obecność w światowej czołówce będzie zjawiskiem trwałym, choć oczywiście poddanym wahaniom. Optymizm prezesa Baneta wynika z obserwacji – na krajowych zawodach oraz klubowych treningach zdarzają się porywające błyski zawodników znanych tylko lokalnie, ale już wzorowo ułożonych technicznie. Do przeskoczenia na wyższy poziom brakuje im właściwie tylko powtarzalności oraz pewności siebie. – I bardzo dobrze. Bo nic tak dobrze nie robi utrwaleniu dobrego poziomu w kadrze, jak napór z tylnych szeregów – uważa prezes Banet.

Dla Łukasza Kruczka kryterium skuteczności działania systemu produkcji talentów jest proste: – Jeśli co dwa sezony przebije się do kadry jeden skoczek, będę zadowolony. Na razie nie mogę narzekać – podkreśla, nawiązując do niedawnych pucharowych zwycięstw Jana Ziobro oraz Krzysztofa Bieguna, wcześniej zupełnie nieznanych. Zaplecze wygląda mocno. Do zaplanowanych na koniec grudnia mistrzostw Polski, ostatecznie odwołanych z powodu problemów pogodowo-technicznych, zgłosiło się około 70 zawodników i zawodniczek. Mówiąc inaczej – tylu w Polsce przedstawicieli tej specjalności legitymuje się co najmniej drugą klasą międzynarodową, upoważniającą do startu w krajowym czempionacie. Marek Siderek, szef wyszkolenia Polskiego Związku Narciarskiego, uważa wręcz, że doszliśmy do etapu, w którym kryteria udziału w mistrzostwach powinno się jeszcze bardziej wyśrubować. – To jednak łatwe nie będzie, bo każdy klub, okręg, chce się przy okazji takiej imprezy jak najczęściej pokazać – tłumaczy Siderek.

Fajna atmosfera

Kadra narodowa skoczków od kilku sezonów jest elitarnym gronem, któremu zapewnia się wszystko, czego potrzeba do realizowania planów trenera Kruczka – jak się mawia, najbardziej zapracowanej osoby w rodzimym narciarskim światku, oprócz Justyny Kowalczyk. Docenia się go za rzeczowość i pozytywnie krytyczny stosunek do patentów używanych przez konkurencję – Kruczek ma na polskie skoki swój pomysł i ulega tymczasowym modom, tylko wtedy, gdy jest do nich przekonany. Udało mu się również zbudować w grupie skoczków fajną atmosferę, w której powaga misji nie jest wartością absolutną. Decyzje trenera o odesłaniu na treningi zawodnicy przyjmują godnie, po męsku i nie obnoszą się z poczuciem krzywdy, przyczyniając się w ten sposób poniekąd do zasypywania podziałów tatrzańsko-beskidzkich, które jeszcze niedawno psuły krew w środowisku.

Prezes PZN, Apoloniusz Tajner nie może się Kruczka nachwalić (chwaląc również przy okazji siebie za odważną decyzję sprzed kilku lat o powierzeniu młodemu trenerowi kadry) – zwłaszcza za jego do bólu trzeźwe i racjonalne podejście do tej nieco metafizycznej dyscypliny sportu, które jeszcze niedawno budziło wśród trenerów-naturszczyków uśmiech politowania, a teraz stało się dla Kruczka gwarancją jakości. – Wśród lokalnych szkoleniowców da się nawet zauważyć pewien niedosyt, że Łukasz jest nieskory do dzielenia się swoimi patentami – mówi prezes Zbigniew Banet, dumny ze swojego wychowanka.

Choć zasługi Kruczka są niepodważalne, to jednak trzeba zaznaczyć, że jest on w tym systemie ostatnim ogniwem i nie zbudowałby swojej pozycji gdyby nie mrówcza praca trenerów klubowych, metodyczna nauka w szkołach sportowych w Zakopanem i Szczyrku, a przede wszystkim – wieloletnie i stabilne wsparcie sponsora, czyli paliwowej grupy Lotos.

I ruszyliśmy

Firma została oficjalnym sponsorem Polskiego Związku Narciarskiego już po wielkich sukcesach Małysza. Mniej więcej przed dziesięciu laty, przy stoliku w jednej z bielskobialskich stacji benzynowych spotkali się Marek Siderek, już wtedy jeden z najważniejszych ludzi w PZN oraz Arkadiusz Pilarz, szef agencji zajmującej się marketingiem sportowym. Pomysł Siderka na ciąg dalszy był w swojej prostocie oraz oczywistości dość banalny: kuć żelazo na ogniu podsycanym przez małyszowy boom, bo im większy będzie wybór, tym większe prawdopodobieństwo, że trafią się kolejni mistrzowie. Pilarz przekuł wizję w projekt, poszedł z nim do Lotosu. – Rozmowa była konkretna i optymistyczna. Pomysł zyskał błogosławieństwo prezesa koncernu Pawła Olechnowicza. I ruszyliśmy – wspomina Pilarz.

Nie ma w polskim sporcie drugiego przykładu firmy, która tak mocno zaangażowałaby się na dole piramidy. Pomoc Lotosu to nie tylko coroczny cykl turniejów, będących dla młodych skoczków namiastką dorosłego sportu, ale również fundowanie sprzętu dla klubów oraz stypendiów dla najzdolniejszych. Arkadiusz Pilarz mówi, że narybek jest ambitny, poświęca się, ale w zamian oczekuje poważnego traktowania. A rodzice chcą mieć poczucie, że pieniądze ładowane w kariery potomstwa kiedyś się zwrócą. – Swoje robi telewizja. Pięć minut w okienku, dzięki relacjom z Lotos Cup, to dla tych dzieciaków olbrzymia frajda – dodaje Pilarz.

Każdy z dzisiejszych kadrowiczów, oprócz Piotra Żyły, osobiście doznał korzyści płynących z uczestnictwa w programie. Arkadiusz Pilarz patrząc na efekty odczuwa zrozumiałą dumę, ale też uczciwie przyznaje, że nie wszystko się udało. – Od dawna widzimy potrzebę wsparcia trenerów klubowych, którzy zarabiają średnio po tysiąc złotych miesięcznie. Ale trudno oczekiwać od Lotosu, że zaspokoi wszystkie potrzeby. Już i tak zrobił bardzo dużo – dodaje. Rozmowy z kolejnymi sponsorami nie idą najlepiej – potencjalnie zainteresowani prezesi firm obawiają się, że cień Lotosu ich przesłoni.

Bez kompleksów

Łukasz Kruczek nie ukrywa, że obserwując swoich podopiecznych trochę im zazdrości. Dzisiejsi kadrowicze różnią się od jego pokolenia, poza Małyszem niespełnionego i wiecznie sfrustrowanego trzeciorzędnymi rolami, w jednej zasadniczej kwestii: nie mają żadnych kompleksów. – Dorastaliśmy sportowo w poczuciu sportowego niedostatku i tracenia dystansu do czołówki. Myśleliśmy: jak mamy rywalizować z Norwegami albo Austriakami, skoro oni mają wszystko, a my nie mamy prawie nic? To nas hamowało. Teraz nie dość, że chłopcy nie czują się ubogimi krewnymi, to jeszcze są elementy, dzięki którym to my jesteśmy o krok z przodu. Konkretnie: skocznie – dodaje Kruczek.

Chodzi o nowo powstałe obiekty w Wiśle oraz Szczyrku. Zdaniem Kruczka zazdrości się nam ich w środowisku, bo zostały tak zaprojektowane i zbudowane, że skakanie na nich wyrabia dobre nawyki, układa w zawodnikach technikę. – Jak ktoś się nauczy skakać na nich, to żadna skocznia mu niestraszna – twierdzi trener. Stylowe latanie stało się jednym ze znaków rozpoznawczych polskiej ekipy, zwłaszcza Stocha, który już kilka konkursów wygrał nie tylko odległościami, ale notami za wrażenie artystyczne.

Posiadanie własnych obiektów ma jeszcze jedną niebagatelną zaletę: zawodnicy mogą często wracać do domu, co z korzyścią wpływa na ich psychiczną higienę. Trener Kruczek dodaje, że nawet w krajach chorych na skoki, obiektów buduje się mało. – W Europie Zachodniej ostatnio powstała jedynie skocznia w Klingenthal. Swoją bazę, skupioną wokół Planicy, gruntownie przebudowali Słoweńcy. Wybudowano obiekty w Rosji i w Kazachstanie. I to by było na tyle.

Dzięki inwestycjom w infrastrukturę środek ciężkości polskich skoków przeniósł się z Zakopanego w Beskidy. W stolicy Tatr wciąż ma swój przystanek Puchar Świata, jednak Wielka Krokiew niebawem starci homologację i wymaga kapitalnego remontu. Krzysztof Sobański, trener oraz nauczyciel z zakopiańskiej szkoły mistrzostwa sportowego mówi, że poważnym zmartwieniem są mniejsze obiekty. Gdy chce zorganizować swoim podopiecznym porządny trening, to musi jechać z nimi do Wisły albo do Szczyrku – pięć godzin w dwie strony. – Większość małych skoczni jest przestarzała. Mówimy o nich: katapulty, bo przy postępie jaki dokonał się w sprzęcie skacze się na nich daleko, nawet przy stylowym niedbalstwie – ubolewa.

Bez sprzętu

Trener Sobański mógłby o problemach nurtujących środowisko skupione na wyłuskiwaniu talentów mówić długo. Mimo zaangażowania i pomocy Lotosu w wielu klubach przelewa się z pustego w próżne. – Zdarza się, że ci, którzy nie mają własnego sprzętu, a bardzo chcą skakać, biorą, co zostało. Potem, przy lądowaniu, gubią buty i schodzą ze skoczni w skarpetkach – opowiada Sobański.

Większość klubów to stowarzyszenia dobrej woli: rodziców, trenerów, zaprzyjaźnionych drobnych przedsiębiorców, którzy od czasu do czasu użyczą samochód albo zafundują paliwo. Dla samorządów lokalny sport to kula u nogi. Jest też poczucie, że działacze PZN, z prezesem Tajnerem na czele, zadowoleni z sukcesów na górze, zamknęli się w wieży z kości słoniowej i za rzadko wypuszczają się w teren, robić skokom dobrą reklamę. Łukasz Kruczek przytomnie jednak zauważa, że nie da się uciec od oparcia młodych karier na pieniądzach rodziców. – W świecie to powszechne. Najlepszym przykładem Thomas Diethart, sensacyjny zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni. Zaszedł tak daleko dzięki rodzicom, którzy zapożyczali się gdzie mogli, byle tylko sfinansować mu skakanie.

Prezes Banet uważa, że sama dyskusja o coraz większych potrzebach to znak, że popyt na skoki trzyma się mocno. Ewentualnego zagrożenia w podtrzymaniu dobrej passy należy upatrywać zdaniem prezesa nie w odchodzeniu od sportu zniechęconych trudnościami (od czego jest góralska twardość), ale w charakterze i nastawieniu skoczków. Czyli przede wszystkim odporności na uderzenia wody sodowej, które po pucharowych sukcesach są nieuniknione.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Andrew Scott: kolejny wielki aktor z Irlandii. Specjalista od portretowania samotników

Poruszający film „Dobrzy nieznajomi”, brawurowy monodram „Vanya” i serialowy „Ripley” Netflixa. Andrew Scott to kolejny wielki aktor z Irlandii, który podbija świat.

Aneta Kyzioł
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną