Formalnie # nie jest literą ani znakiem przestankowym, a jedyne języki, w których występuje od zawsze, to języki programowania. Programiści mówią o nim – z angielska – „hash”. Po polsku: kratka, płotek lub krzyżyk. Wygląda i brzmi niepozornie jak na najmodniejszy symbol współczesnej sieci.
Dopiero przyklejona do jakiegoś słowa lub frazy i umieszczona w internecie kratka zaczyna coś znaczyć. A właściwie – oznaczać. Bo jeśli wpiszemy „Parlament Krymu chce przyłączenia do Rosji #Ukraina”, to sygnalizujemy – po pierwsze – że zdanie odnosi się do kryzysu ukraińskiego, po drugie – że po kliknięciu na wyraz „Ukraina” dostaniemy inne ostatnio opublikowane informacje czy komentarze na temat tego kraju. Taka „Ukraina” z kratką to przykład hashtagu – słowa kluczowego.
Mówimy tu o realiach Twittera i kilku innych popularnych serwisów społecznościowych. Od zeszłego roku także Facebooka, bo gdy w firmie Marka Zuckerberga zauważyli, że konkurencja już dawno wprowadziła kratki, doszli do wniosku, że coś im umknęło. To małe coś – znaczek krzyżyka przed różnymi wyrazami czy nazwami – agencje marketingowe zaczęły wykorzystywać do promowania przeróżnych produktów, a producenci kart płatniczych próbują nawet wprowadzać płatności za pomocą hashtagów na Twitterze. Facebook zatem ostatecznie też hashtagi wprowadził, zgadzając się, że znaczek ten symbolizuje sieciowy biznes przyszłości. Nie na darmo na klawiaturze należy go szukać między małpą a znakiem dolara.
Moda na „tagowanie"
Internet nie zapomina o niczym, pamięta więc dobrze, kiedy wymyślono hashtag. 23 sierpnia 2007 r. Amerykanin Chris Messina opublikował tweet: jedno króciutkie zdanie, w którym zaproponował, żeby znakiem # sygnalizować na Twitterze przynależność do różnych grup dyskusyjnych. Czyli – dajmy na to – jeśli rozmawiamy o polityce, oznaczamy naszą wypowiedź #polityka, jeśli o polskiej polityce – #polskapolityka, a jeśli o tygodniku POLITYKA – #TygodnikPolityka. Zupełnie jakbyśmy segregowali dyskusje do poszczególnych szufladek. Gdy Messina zaproponował nowe rozwiązanie, liczba publikowanych tweetów szła już w miliony dziennie, łatwiej więc było szukać tych interesujących, posługując się hashtagami. Kilkaset osób dodało jego pomysł do ulubionych, inni podali dalej, a Twitter jako firma bardzo szybko wynalazek podchwycił i wykorzystał jako ważną część serwisu. Dzięki temu dziś wpisanie #ThankYouChrisMessina zabierze nas do tweetów, które otagowano wyrazami wdzięczności dla wynalazcy.
Tymczasem nie tylko jemu należą się podziękowania. Samo „tagowanie” – czyli oznaczanie – jako ulubiona czynność nowej kultury upowszechniło się też stosunkowo niedawno, jakieś 40 lat temu. Nowojorska policja bezradnie śledziła wtedy napisy „Taki 183” pojawiające się na murach, samochodach i wagonach metra, a sprawę rozwiązał reporter „The New York Times” i opisał w czołówkowym tekście. Autorem napisów, smarowanych gdzie bądź flamastrem, okazał się 17-letni kurier greckiego pochodzenia o imieniu Demetrius. Zdrobniale: Demetraki. Dla przyjaciół – Taki. Mieszkał przy 183 ulicy – stąd „Taki 183” znaczące szlaki jego podróży. Gazeta zrobiła z niego lokalną gwiazdę, a nawet pioniera graffiti. Język mu tego nie zapomniał, w slangu graffiti Taki pozostał ojcem chrzestnym tagów – i tych ulicznych, i tych internetowych.
Polska zresztą też przeżyła podobną historię – opisywaną jako Fenomen JT – gdy podróżujący po świecie Polacy zaczęli różne miejsca oznaczać napisem „Józef Tkaczuk”. Ale „tkaczukowanie” jako nazwa czynności się nie przyjęło. Demetraki był pierwszy.
Hashtagi wyspecjalizowane
Hashtagi są niezwykle przydatne, gdy chcemy się włączyć do toczącej się właśnie debaty i poczytać komentarze. Jeśli śledzimy telewizyjną dyskusję polityczną, transmisję sportową lub talent show, możemy założyć z dużym prawdopodobieństwem, że jeszcze kilka osób spośród 700 mln zarejestrowanych użytkowników Twittera ogląda to samo – i komentuje. Właśnie posługiwanie się „krzyżykiem” pozwala podejrzeć, co publikują. Nowe wpisy na temat Krymu pojawiają się kilka razy na minutę przez całą dobę. W czasie transmisji z Super Bowl – finału ligi futbolu amerykańskiego – hashtag #SuperBowl pojawił się w serwisie ponad 3 mln razy, a to pewnie za dużo jak na możliwości percepcyjne zwyczajnego śmiertelnika. Daniel Victor z „The New York Times” zwraca nawet uwagę, że w przypadku najgłośniejszych tematów hashtagi, owszem, są potrzebne – ale już bardziej wyspecjalizowane.
Dlatego zamiast tagu #Stoch, pozwalającego śledzić wszystko, co o naszym zdobywcy Pucharu Świata pisano, internauci masowo używali choćby #ProudOfKamilStoch (#DumazKamilaStocha) albo #DziękujemyKamil. Jeśli chcemy zawęzić wyszukiwanie, możemy zawsze sprawdzać dwa tagi jednocześnie – np. #Stoch i #Sochi2014 – co na Twitterze pozwoli nam odnaleźć wszystkie wpisy oznaczone jednym i drugim, czyli te odnoszące się do wyników Stocha w Soczi.
Igrzyska w Soczi przyniosły zresztą zalew hashtagów, który pokazywał, że narzędzie to już dawno przestało tylko porządkować chaos informacyjny. Jednym z najpopularniejszych był bowiem #SochiProblems (Problemy Soczi). Oznaczano tak wszelkiego rodzaju olimpijskie niedociągnięcia i złe doświadczenia. Zaczęło się od osoby, która wrzuciła słynne zdjęcie dwuosobowych toalet, i trwa do dziś – w ten sam sposób oznaczane są komentarze w stylu „Minął już tydzień od igrzysk, a ciągle nucę hymn Rosji” albo „Przyszedł rachunek za komórkę z pobytu w Soczi – 127 funtów”.
Z czasem kratka zaczęła służyć jako nośnik internetowych żartów – zapewnia kontekst zabawnym tweetom, ograniczonym do 140 znaków. I tak np. popularnym hasłem #ProblemyPierwszegoSwiata oznacza się autoironiczne uwagi dotyczące najbardziej banalnych dylematów świata dobrobytu. „Życie zmusza mnie do słuchania muzyki z laptopowych głośników” – czytamy. Albo: „Miałam teraz iść do kościoła, ale się rozpadało, a ja nie mam wodoodpornego eyelinera”. Czy wreszcie: „Mam kupon 40% mniej na perfumy i nie ma moich zapachów”. Samo w sobie banalne, ale opatrzone tagiem #ProblemyPierwszegoSwiata zyskuje dodatkowy sens.
Właśnie za sprawą tego kontekstowego, żartobliwego zastosowania hashtagi trafiły na ulicę. Podobnie jak cudzysłowy dostawia się do wypowiadanego zdania, machając rękami w powietrzu, tak kratkę można zasygnalizować, stykając ze sobą palce wskazujący i środkowy obu rąk. Ten zwyczaj – coraz powszechniejszy w Ameryce – wyśmiewali w zeszłym roku Jimmy Fallon i Justin Timberlake w głośnym skeczu na antenie amerykańskiej telewizji. Żartowali z młodzieży, która oznajmia światu, że właśnie #odpoczywa, śmieje się #lollollollol albo je #ciasteczka, oczywiście #domowejroboty.
Tag w piśmie i mowie
Od kilku lat hashtagi coraz śmielej wprowadza do języka hip-hop. Kultura, która kojarzy się z machaniem rękami, paradoksalnie uczy świat, jak tagować bez użycia rąk. Takie hashtagi mówione sygnalizuje tylko nieco dłuższa pauza. Najczęściej zamykają wers i zastępują proste porównanie. Pełnią funkcję puent albo dopowiadają przydatny kontekst do wypowiedzi. Niespełna 30-letni Bisz – autor świetnie sprzedającej się płyty „Wilk chodnikowy” (i Bydgoszczanin Roku 2012) – robi to tak:
„Ręka, noga, mózg na ścianie – #Pollock,
Oni chcą być w mediach, nie ma sprawy – #nekrolog”.
To pierwsze straszy sytuacją rodem z obrazu Jacksona Pollocka, to drugie sugeruje, że obecność w mediach źle się kończy. Wszystko w zgodzie z ekwilibrystyką rapu, którego tekst zwykle bywa gęsty od znaczeń i niezrozumiały dla postronnych.
Pytań ta nowa metoda rodzi co nie miara. Czy tagi wymawiać beznamiętnie – jak lektor w filmie – czy po prostu innym tonem? Czy szukać rymów do tagów, czy może tagi pozostają częścią nierymującą się z całą resztą? A może tagi powinniśmy rymować tylko z innymi tagami? No, i wreszcie – ile tagów można zmieścić w linijce tekstu, żeby sam autor się w tym nie pogubił?
U Borixona (nagrany z Małolatem utwór „Horyzont”) hashtag to już raczej puenta:
„To inny standard, styl poza horyzont ciągle,
Chciałbyś widzieć to, ale... #StevieWonder”.
Z kolei duet Dwa Sławy („Bą Bą Bą”) skojarzenia buduje na starych obrazkach rodem z polskiej telewizji:
„Gramy ambitnie, prawda Aztek?
Pokażmy panom – #MagdaMasny
Pisać inaczej jakoś teksty,
A może slow flow – #Mazowiecki
(...)
Prze***ne patenty na beat i mierne teksty?
Sorry, ale nawet nie ma mowy – #CharlieChaplin”.
Hashtagi jak t-shirty
O ile internetowe linki nie miały szans trafić do języka mówionego, o tyle kratka się w nim zadomowiła. Językoznawcy jeszcze jej jednak nie zauważają, a medioznawcy – specjaliści od zwyczajów sieci – zastanawiają się, czym właściwie jest. „Hashtag łączy nas z innymi, pomaga wyrazić opinię i wezwać do działania, buduje solidarność – uważa Charlie Beckett z London School of Economics, który sam prowadzi poważne studia nad Twitterem. – Jest demokratyczny, wydajny i łatwo go dostosować do okoliczności”.
Z jednej strony kratka stała się więc częścią sieciowych rytuałów – popularny tag #FF (Follow Friday) oznacza np. obyczaj polecania najciekawszych naszym zdaniem użytkowników Twittera w każdy piątek. Z drugiej – rzecz bywa też sygnałem zaangażowania w jakąś akcję. Jeden z najnowszych hashtagów – #TurkeyBlockedTwitter – rozlał się po sieci błyskawicznie, by zawiadomić o zablokowaniu Twittera przez turecki rząd (wzorem Chin, Egiptu i Iranu), a zarazem spiąć pod tym szyldem dyskusje o wolności słowa w internecie. Statystyki hashtagów mówią dużo o bieżących ruchach w sieci.
Jeden z twórców Twittera Dick Costolo opisuje całą maszynerię tego serwisu jako współczesną wersję rzymskiego forum czy greckiej agory – publiczne centrum wymiany poglądów, w którym właśnie dzięki hashtagom można się sprawnie poruszać. Ale równie blisko sedna wydaje się autor książki „Smarter Than You Think” (Mądrzejsze niż myślisz) Clive Thompson: „Hashtagi są tym, czym w czasach przed internetem t-shirty”. Można dzięki nim wyrazić światopogląd albo przynależność do jakiejś grupy.
Po siedmiu latach nie wydaje się, by hashtagi mogło cokolwiek wyprzeć. Ich znaczenie co najwyżej mogą podkopać fani i hejterzy Justina Biebera, masowo zaśmiecający serwisy społecznościowe wyznaniami w stylu „Kocham Justina” (#ilovejustin) albo „Głupi Justin” (#justinbieberisadouchebag). Wcześniej czy później znak # trafi i na szkolne lekcje, gdzie może się nie okazać wcale jakąś wielką egzotyką w sąsiedztwie „Wlazł kotek na płotek”.