Ludzie i style

Między nami januszami

Fenomen siatkarskiej publiczności

W Polsce udało się wychować publiczność oddaną i wierną. W Polsce udało się wychować publiczność oddaną i wierną. Paweł Skraba/SE / EAST NEWS
Nasza siatkarska publiczność to fenomen. Dlaczego? Widz dostaje więcej niż sam mecz, więc stał się czymś więcej niż kibic.
Między kibicami biega maskotka orła, z którą przybija się piątki, strzela misia i robi słitfocie.Łukasz Dejnarowicz/Forum Między kibicami biega maskotka orła, z którą przybija się piątki, strzela misia i robi słitfocie.

Siatkówka to królowa wszystkich sportów, nasza reprezentacja jest w wąskim gronie najlepszych na świecie, a polscy kibice stanowią zbiorowy obiekt podziwu oraz zazdrości. Gdyby ktoś przypadkiem jeszcze nie popadł w samozadowolenie z powodu bycia członkiem najlepszej publiczności na świecie, kilkanaście razy w ciągu meczu przypomni mu o tym pierwszy wodzirej polskiej siatkówki Marek Magiera. Spotykamy się w gronie samych przyjaciół, mistrzostwa są świętem kibica i nie należy krępować się przed podkręcaniem sympatycznego nastroju, nagradzając oklaskami swój własny, kibicowski trud. Znaku pokoju przekazywać sobie nie trzeba. Wisi w powietrzu.

To towarzystwo wzajemnej adoracji może trochę drażnić, jednak z faktami nie wypada dyskutować – mistrzostwa kupił wprawdzie Polsat, ale obrazki z wypełnionych po brzegi hal były mocną kartą przetargową. Tuż przed rozpoczęciem turnieju liczbę sprzedanych biletów szacowano na 600 tys., a poprzedni najlepszy wynik to 458 tys. cztery lata temu we Włoszech. Polskie mistrzostwa mają taką temperaturę jak żadne inne wcześniej.

Wyższa kultura kibicowania

Na ten fenomen złożyło się kilka czynników. Piękne tradycje złotej drużyny Huberta Wagnera. Formuła rozgrywek Ligi Światowej, powstałej w latach 90., która co rok zapewniała wizytę zespołów ze światowej czołówki. Złoto mistrzostw świata juniorów w 1997 r., które dało początek odważnym marzeniom. Potrzeba wypełnienia dziury po notorycznie rozczarowujących piłkarzach. Kilka mocnych ośrodków męskiej siatkówki: Kędzierzyn-Koźle, Jastrzębie-Zdrój, Olsztyn, Bełchatów, Rzeszów, Częstochowa, które narodziły się tam, gdzie futbol niedomagał albo w ogóle nie istniał. Tradycje siatkówki jako sportu akademickiego, co automatycznie przekładało się na wyższą kulturę kibicowania.

Swoje zrobiła też machina marketingowo-promocyjna rozkręcona przez najważniejszych partnerów siatkówki: Polsat i Polkomtel. Element show dodano do meczów reprezentacji pod koniec lat 90., gdy Polacy zostali zaproszeni do Ligi Światowej. Grzegorz Kułaga (obok Marka Magiery drugi z kapłanów siatkarskich mszy, odpowiedzialny za oprawę muzyczną) wspomina, że działacze Polskiego Związku Piłki Siatkowej poprosili go o zapewnienie warstwy rozrywkowej w czasie spotkania z Brazylią w katowickim Spodku. Brazylia już wówczas była potęgą, natomiast polska kadra akurat przechodziła kurację odmładzającą. Istniały uzasadnione obawy, że mecz skończy się w niespełna godzinę, więc trzeba było zrobić wszystko, by kibic nie został z poczuciem niedosytu.

Wtedy Spodek zapełnił się w połowie, górna część trybun była zasłonięta. Pojedyncze flagi, mało kto z szalikiem albo w koszulce z godłem na piersi. Mimo że reprezentacja nie należała do potęg, poszła fama, że na meczach siatkówki człowiek się nie nudzi, nie ma chamstwa, jest bezpiecznie, a łatwość kibicowania zapewniają wodzireje. Poza tym w przerwach są konkursy, a jeśli ktoś nie ma szczęścia, to przynajmniej może sobie wspólnie pośpiewać piosenki znane i lubiane, które Grzegorz Kułaga z upodobaniem puszcza w przerwach między setami.

Model sportowo-festynowy znalazł więc swojego odbiorcę. Dziś na meczach siatkarskich muzyka cichnie tylko wtedy, gdy piłka jest w grze. Między kibicami biega maskotka orła, z którą przybija się piątki, strzela misia i robi słitfocie. Z parkietu strzela się w publiczność koszulkami. Kamera łowi z trybun pary, na telebimach okala je różowym serduszkiem, co jest sygnałem do pocałunku – spodziewanym elementem zabawy jest wyłowienie przez operatora siedzących po sąsiedzku mężczyzn (jest wtedy kupa śmiechu). Wysyła się esemes na podany numer i wygrywa wycieczkę zagraniczną – bon wręczą czirliderki, telebim pokaże machającego do wszystkich szczęśliwca.

Zdaniem Dominika Antonowicza, socjologa z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, badacza kultury kibicowskiej, ten precyzyjny i wielobarwny scenariusz siatkarskiej imprezy jest napisany pod klienta, który ma poczucie dobrze wydanych pieniędzy dopiero wówczas, gdy oprócz oglądania meczu na żywo, zapewnia mu się inne atrakcje i pobudza do czynnego udziału w spektaklu. – Liczy się również przewidywalność rozumiana jako poczucie bezpieczeństwa. Nie ma strachu, że nagle, pod wpływem impulsu, impreza przekształci się w festiwal pieśni obelżywych albo coś jeszcze gorszego – dodaje Antonowicz.

Ludzi przywiązanych do bardziej krwistego wizerunku kibica, dla którego podczas meczu świat zewnętrzny przestaje istnieć, który przez wierność barwom rozumie również wyprowadzanie z równowagi przeciwnika – irytują kulturalni, zadowoleni i bezkrytycznie łykający proponowaną im formułę uczestnictwa w meczu bywalcy siatkówki. Z pewną dozą pogardy mówi się o nich: janusze.

Z badań wynika, że janusz jest: względnie młody (średni wiek 29 lat), dobrze wykształcony (co najmniej szkoła średnia); raczej nie martwi się, za co przeżyć do pierwszego (weekendowy wypad 4-osobowej rodziny do innego miasta na dwa mecze Ligi Światowej to, lekko licząc, 2 tys. zł); na mecze chadza w towarzystwie rodziny lub znajomych; największym magnesem jest dla niego atmosfera, której jest twórcą, ale również tworzywem; oprócz atmosfery ceni sobie poczucie bezpieczeństwa – stąd już prawie połowa januszy to januszki.

 

Z grubsza pokrywa się to z obserwacjami Izy, studentki z Łodzi, która przy okazji meczu Polaków z Australią kręci się po podziemnym parkingu wrocławskiej Hali Stulecia, łowiąc chętnych do malowania twarzy (wzór jest do ustalenia, jak również cena; punkt wyjścia to 5 zł). Przemieszczając się za siatkarską publicznością, Iza zauważyła, że reprezentacji towarzyszy kibic pogodny, zadbany oraz przede wszystkim kulturalny. Nie używa w nadmiarze grubego słowa, nie beka, nie pluje na chodnik i nie przepycha się w kolejkach. Przynależy do klasy średniej – to widać po samochodzie, którym zajeżdża, i czuć po zapachu perfum, który roznosi. Dużo rodzin, dużo par, a jeśli chodzi o grupy, to wyróżniają się mężczyźni – często na lekkim rauszu, co Iza jest zmuszona wyczuwać, zdobiąc twarze. – Robią biforkę, a tu przychodzą trochę jak na dyskotekę. Przed meczem otwarcia, w Warszawie, to malowałam ich niemal w biegu, bo nie chcieli się spóźnić na te margarety i inne popidła – mówi Iza.

Śpiewanie a capella

Zdaniem Dominika Antonowicza kibic siatkarski to kibic polskiego sportu w ogóle – dla niego magnesem jest wydarzenie, a czy jest to siatkówka, piłka nożna czy skoki narciarskie, ma to znaczenie drugorzędne. Grunt, żeby w pakiecie dostać zabawę, emocje oraz możliwość udziału w sukcesie, co jest miłe i czym można się pochwalić przed znajomymi.

Duma z dokładania swojej cegiełki jest uzasadniona, bo siatkarze lubią podkreślać, że publiczność ich poniosła. Piotr Werczyński, który na meczach wciela się w postać orła, zapewnia, że nie ma w tych deklaracjach wyłącznie kurtuazji. – Ostatni przykład zrywu, zainspirowanego przez trybuny to mecz Polska-Rosja na Memoriale Wagnera. Wydawało się, że zespół jest na równi pochyłej, ale doping nie gasł i nasi wygrali – opowiada.

Najbardziej oczywistym elementem identyfikacji jest stosowny do okoliczności ubiór, który potem pobudza branżowych komentatorów do napuszonych fraz o biało-czerwonych trybunach.

Mirosław, 44-latek z Wrocławia, prywatny przedsiębiorca, akurat nie ma szalika, peruki, irokeza, rogów, flagi ani koszulki w barwach narodowych (ma za to zakazaną odgórnie podczas meczów trąbkę, w którą dmie bez opamiętania, podczas prezentacji składu polskiej reprezentacji), bo uważa, że to afiszowanie się z polskością w warstwie odzieżowo-gadżetowej jest nieco pretensjonalne. – Naprawdę ważna jest świadomość, że siatkówka to jest wspólna sprawa. Zawodników i kibiców. Poza tym podoba mi się wytworzona tu przestrzeń do demonstrowania polskości. Nie chodzę na marsze z okazji Święta Niepodległości, nie wywieszam flagi przed domem, ale gdy tu brzmi hymn, mam dreszcze. I śpiewam na całe gardło – przyznaje.

Temperaturę podczas hymnu podkręca śpiewanie a capella (Marek Magiera podpatrzył ten zwyczaj na meczach w Brazylii, gdzie po instrumentalnym wstępie muzyka cichła i pieśń niosły dalej trybuny), po jednym–dwóch taktach granych przez Kułagę. Podobnie jest z zaśpiewkami podczas meczu – wystarczy zaintonować i widzowie podłapują. To intuicyjne zrozumienie między wodzirejami a kibicami ma swój urok, bo dzięki niemu trybuny żyją niemal przez cały mecz. Mirosław uważa jednak, że to odgórne sterowanie, kiedy trzeba wstać, a kiedy siąść, kiedy unosić ręce, a kiedy robić falę, jest jednak nieco irytujące – tak jakbyśmy starali się za wszelką cenę udowodnić swą pozycję kibiców numer jeden. – Nie da się po prostu przyjść i popatrzeć na mecz, bo jest się pod presją ciągłego kibicowania. Jak dobrze grają – trzeba być w euforii. Jak źle – trzeba wspierać. Trochę to jest odarte ze spontaniczności.

Przy całym szacunku dla faktu, że to właśnie w Polsce udało się wychować publiczność oddaną i wierną, dziwi nieco, że na mecze męskiej reprezentacji walą tłumy, mimo że ostatnie dwa lata, poczynając od kompromitacji na igrzyskach w Londynie, to pasmo porażek.

Marek Magiera przyznaje, że ma udział w wykreowaniu publiczności bezkrytycznej aż do przesady. Niejeden marny mecz naszych siatkarzy widział, nieraz musiał przed konferansjerskim mikrofonem gryźć się w język, a czasami celowo powstrzymywał się od inicjowania dopingu, czekając na jakiś wyraz irytacji albo zniecierpliwienia trybun. – Ale się nie doczekałem – mówi.

Badania potwierdzają bezwarunkowość kibicowskiej miłości do siatkówki. Wynika z nich, że jedyne, co się bywalcom meczów nie podoba, to wygórowane ceny biletów (ale i tak je kupują). Czasami mają niewielkie zastrzeżenia do organizacji imprezy. Ale generalnie są zachwyceni – chętnie wybraliby się na mecz jeszcze raz, poleciliby udział w nim znajomym. I co najważniejsze – wynik ma znaczenie drugorzędne, tzn. jeśli Polska wygrywa, to super, ale jeśli przegrywa, większość pytanych i tak uznaje wydarzenie za udane.

Marek Magiera opowiada, że kilka lat temu para studentek, na potrzeby pracy magisterskiej, przeprowadzała po jednym z meczów Ligi Światowej ankiety wśród widzów. Nie mieli żadnego problemu ze wskazaniem, że Polska wygrała, ale ponad połowa nie była w stanie podać dokładnego wyniku. Może to tylko emocje, a może przesyt bodźców?

Polityka 37.2014 (2975) z dnia 09.09.2014; Ludzie i Style; s. 90
Oryginalny tytuł tekstu: "Między nami januszami"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną