Do pracowni na warszawskiej Saskiej Kępie młode architektki przyjeżdżają co rano ze swoimi dziećmi. Potem one siadają do komputerów i stołów kreślarskich, a maluchami zajmują się dwie nianie. Mam Biuro, tak nazywa się ich coworking (powiedzmy: współpracownia), założony dwa lata temu przez trzy młode mamy: Katarzynę Rokicką-Muller, Ewę Potapow i Katarzynę Borys. Wszystkie pracowały w dużej firmie architektonicznej, niemal równocześnie zaszły w ciążę i urodziły dzieci. I zorientowały się, że u tego pracodawcy nie mają co liczyć na elastyczny czas zatrudnienia, pracę w domu i podobne rozwiązania umożliwiające godzenie macierzyństwa z zawodem. – Miałyśmy do wyboru żłobek albo urlop wychowawczy, po którym raczej trudno byłoby nam znaleźć zajęcie w zawodzie – mówi Rokicka-Muller.
Wpadły więc na pomysł, by zatrudnić jedną nianię do trójki dzieci i pracować razem w domu, każda na własny rachunek. Padło na mieszkanie Ewy, bo było największe. Jednak nie na tyle duże, żeby pomieścić kolejne chętne. Katarzyna zaproponowała zatem wynajęcie biura. Tyle że nie miały na to pieniędzy. Rozpoczęły starania o środki unijne na dofinansowanie projektu „Coworkingu z klubikiem dla dzieci”. Najpierw startowały w konkursie Akademii Koźmińskiego, ale jurorzy uznali, że pomysł nie jest innowacyjny. W kolejnym, organizowanym przez Ekorys, otrzymały maksymalną liczbę punktów za pomysł na biznes. I znalazły się wśród 30 laureatów na 800 startujących.
Mam Biuro to pierwszy w Polsce coworking dla matek lub ojców z małymi dziećmi. Bo teraz wśród ośmiu osób pracujących pojawił się pierwszy tata, który za kilka miesięcy zacznie przychodzić z dzieckiem, jeszcze zbyt małym na klubik. Otwierają się też na inne zawody. Jest matka kryptolog, a od września przychodzi programistka. Wszyscy są freelancerami, wolnymi strzelcami, pracują bez etatu, albo mają zrejestrowaną jednoosobową działalność gospodarczą.
Najpierw były jelly
Idea coworkingu narodziła się w USA, głównie wśród programistów pracujących dotychczas samotnie w domach. Najpierw przenieśli się do kawiarni z dostępem do internetu, gdzie skrzykiwali się w sieci na tzw. jelly, spotkania, na których mogli wspólnie pracować, ale też pogadać, wymienić się doświadczeniami. Kawiarniana atmosfera trochę jednak rozpraszała, poza internetem nie było też innych biurowych narzędzi, więc dość szybko przenieśli się do specjalnie w tym celu urządzonych przestrzeni.
Pierwszy, który pomyślał, by zamiast w kawiarni spotykać się w wynajętym biurze, był Brad Neuberg, który w 2005 r. w San Francisco założył biuro coworkingowe. Pomysł wypalił i po dwóch latach zawitał do Europy. A potem do Polski, gdzie pierwszym nieformalnym coworkingiem był trzyosobowy poznański Netguru, powstały w 2007 r. Dwa lata później ruszyły komercyjne, istniejące do dziś: Cocobar we Wrocławiu, Biurco i Creative Hub Targowa w Warszawie oraz Centrum Kreatywnej Współpracy w Krakowie. Dziś w większych miastach jest po kilka coworkingów. W stolicy – 16. I wciąż przybywa.
Biura coworkingowe dzielą się na kilka kategorii. Są więc klasyczne pracownie, które wynajmuje i urządza kilka osób, najczęściej jednej profesji. Tak jest taniej, bo dzielą się kosztami. Kiedy jest im to na rękę, współpracują ze sobą. Dziewczyny w Mam Biuro zrealizowały wspólnie kilka projektów, wygrały kilka konkursów. Nie są zespołem, ale kiedy jedna mówi: Słuchajcie, jest konkurs, ale sama tego nie udźwignę, pracują razem i przeważnie dają radę.
Trochę inne są coworkingi komercyjne. Polegają na urządzeniu biura i wynajmowaniu stanowisk pracy, na godziny albo na abonament, a czasem tylko wirtualnego adresu (są przedsiębiorcy, którzy nie chcą rejestrować swojej działalności na domowy adres, więc płacą kilkadziesiąt złotych miesięcznie za użyczenie adresu i odsyłanie korespondencji albo możliwość zorganizowania spotkania na terenie biura). Tak zrobił Piotr Jedliński z ClockWork: wynajął pół willi w Warszawie, nieopodal stacji metra. – Lokalizacja coworkingu to trzy czwarte sukcesu – mówi. Większość to po prostu biurka we wspólnym pomieszczeniu lub droższe, indywidualne pokoje. Do dyspozycji sala konferencyjna i biurowa infrastruktura: skanery, faksy, kserokopiarki. Oraz kawa. – Napoje to znaczący koszt w prowadzeniu coworkingu – przyznaje Jedliński.
Również komercyjne są coworkingi specjalistyczne. Na przykład fryzjerski. Jak Freelance Studio w Warszawie, pierwszy w Polsce salon, w którym nie zatrudnia się fryzjerów, ale jedynie podnajmuje im stanowiska pracy. „W tym salonie sam jesteś swoim szefem – ustalasz dni i godziny pracy oraz ceny swoich usług. My dbamy o resztę” – tak reklamuje się Freelance Studio i na brak chętnych nie narzeka. Fryzjerzy przychodzą, kiedy mają umówionych klientów. Płacą za godziny, stawka 25 zł, albo wykupują karnety tygodniowe lub miesięczne. Wtedy mają także swój profil na stronie www i w ten sposób mogą pozyskać nowych klientów. – W każdej wersji opłaca się to bardziej niż praca u kogoś – mówi Marek, który po kilku latach w renomowanym salonie w Warszawie zaczął umawiać klientki u siebie w domu. Teraz poważnie zastanawia się nad karnetem we fryzjerskim coworkingu.
Sky is the limit
Niemal każdy coworker powtarza drogę pioniera Brada Neuberga. Najpierw praca w domu. Potem, gdy atmosfera rodzinnych pieleszy rozleniwia albo po prostu brakuje kontaktów z ludźmi, wynoszą się do kafejek. Gdy zaczynają tyć (trzeba przecież od czasu do czasu coś zamówić) lub gdy brakuje im skanera i fotokopiarki, zaczynają się rozglądać za czymś innym. Jeśli wynajęcie biura nie wchodzi w grę, idealnym rozwiązaniem okazuje się coworking. Tak było w przypadku Marcina Dybka, analityka inwestycyjnego, który prowadzi płatny serwis internetowy Stock Analysis on Net, dotyczący amerykańskiej giełdy i 100 największych notowanych na niej spółek. Wcześniej przez osiem lat miał etat w dobrej firmie. Skończył ekonomię na Uniwersytecie Warszawskim w 1995 r., a to były złote czasy dla ekonomistów. Pracę miał dobrą, zarobki też, ale nie mógł się odnaleźć w korporacyjnym rygorze. I mimo że merytorycznie był bardzo dobry, i wiedział o tym, nigdy nie awansował wyżej kierownika. Nie wiedział, jak rozmawiać z szefem, nie umiał okopać się na swojej pozycji, dbać o własne interesy, poruszać w gąszczu skomplikowanych układów w firmie. Chciał tylko robić swoje, a tacy nie awansują. – I tak długo wytrzymałem, głównie z powodu presji rodziców – śmieje się.
Kiedy w 2003 r. rzucał posadę, znajomi pukali się w czoło. Dziś zazdroszczą. Nie tylko pieniędzy (na pytanie o zarobki Marcin odpowiada dyplomatycznie: – Sky is the limit), ale swobody, tego, że pracuje, kiedy chce. W przypadku Marcina oznacza to właściwie – zawsze, całkiem poważnie podejrzewa się o pracoholizm. Zarabia na reklamach i na abonamentach. Ponad 60 proc. jego klientów to Amerykanie. Na drugim miejscu są Brytyjczycy. Ma ok. 6 tys. wejść na stronę dziennie.
Początkowo pracował w domu. Czasem z laptopem uciekał do teściów, kiedy oni byli w pracy. Miał większy spokój. Stock Analysis on Net ruszył w 2004 r. A lata 2005–07 to była hossa na giełdzie. Dobrze trafił po prostu. Odezwali się dziennikarze, pisał do „Forbesa”, „Pulsu Biznesu”, robił serwis giełdowy wspólnie z WP.
Od kilku lat Marcin znów chodzi do pracy. Ma swoje biurko w Biurcu, coworkingu założonym przez Wojciecha Majewskiego w centrum Warszawy.
Podwójne paluszki
Coworkerzy w Biurcu najczęściej są młodzi. Przed lub po trzydziestce. Mają już za sobą doświadczenie pracy w firmie czy korporacji. Pójście na własne przeważnie było świadomą decyzją, jak w przypadku Marcina. Czasem w jej podjęciu pomogła redukcja etatów w korporacji – tak freelancerką została Beata, zajmująca się reklamą. Najczęściej do Biurca trafiają przedstawiciele wolnych zawodów: webdesignerzy, programiści, graficy, tłumacze, dziennikarze, reżyserzy. Pracują na komputer i telefon, większość z powodzeniem mogłaby to robić w domu. Na własnej skórze przekonali się jednak, że człowiek jest zwierzęciem społecznym. I od czasu do czasu, choćby dla psychicznej higieny, powinien z domu wyjść.
Wśród coworkerów Biurca jest także Bartosz Głodowski, producent podwójnych (czyli zlepionych) słonych i słodkich paluszków, jego firma warta jest ponad milion złotych. Głodowski podwójne paluszki opatentował jeszcze na studiach. Razem z kolegą, z którym pijąc piwo, wpadli na ten pomysł, zaczęli produkować, a raczej zlecać produkcję paluszków. Sami zajmowali się dystrybucją i pozyskiwaniem odbiorców. Sami także zaprojektowali opakowanie swojego produktu, sprzedawanego pod nazwą Beerfingers. Zwyczajnie, nie stać ich było na opłacenie profesjonalnego grafika. Design jak z PRL okazał się znakomitym chwytem marketingowym. Podwójne paluszki sprzedawały się świetnie. Tymczasem jednak Bartosz stracił wspólnika, ale nieoczekiwanie pozyskał potężnego inwestora, firmę Bakalland. W zamian za wsparcie oddał ponad połowę udziałów. Dwa lata temu udało mu się je odkupić. Dziś znów sam sobie jest sterem, żeglarzem i okrętem, szacuje, że jego dwie marki, Podwójne Paluszki i Beerfingers, warte są 1,5 mln zł.
Od czterech lat pracuje w Biurcu i bardzo sobie to chwali. Każdy robi tu swoje, ale zdarza się, że współpracują przy jakimś zleceniu. Albo dzielą się know-how, kontaktami. – To jest właśnie inspirujące, że tu prawie każdy ma inne doświadczenia zawodowe – mówi Paweł, inny pracownik Biurca zajmujący się informatyką. – Zwykła pogawędka przy kawie czy na papierosie potrafi czasem przerodzić się w dobry pomysł na biznes.
Tradycją stały się już spotkania po godzinach. Raz są to czyjeś urodziny, świąteczny śledzik albo jajeczko, albo tzw. open bar, czyli integracyjne imprezy, w czasie których barek kawowy zmienia się w bar prawdziwy, najczęściej inspirowane powrotem któregoś z coworkerów z dalekiej podróży. Jak choćby relacja Marcina z podróży motorem po Bałkanach, zdjęcia, opowieści i zapiekany bałkański ser. Innym razem turnieje ping-ponga w ramach rozgrywek Amatorskiej Ligi Tenisa Biurcowego.
Można powiedzieć, że się zaprzyjaźnili, a na pewno stworzyli biurcową społeczność. Bo – jak mówi Wojciech Majewski – prawdziwy coworking to nie tylko wynajmowanie biurek.