Marcin Piątek: – Wybory prezydenta FIFA to formalność. Wiadomo, że piąty raz z rzędu wygra Joseph Blatter, mimo że FIFA pod jego rządami to siedlisko kolesiostwa, a dwa kolejne mundiale odbędą się w państwach zbójeckich – Rosji i Katarze. Jak pan się czuje w piłkarskiej rodzinie, mając takiego ojca?
Zbigniew Boniek: – Źle się czuję, ale z demokracją się nie dyskutuje. Blatter jest silny głosami małych federacji, bo system wyborczy w FIFA wygląda tak, że na kongresie jest równość absolutna. Głos Dżibuti jest wart tyle samo co Niemiec. A Blatter jest jak Święty Mikołaj. Ma worek prezentów, worek bez dna, w którym są środki na przeróżne programy rozwojowe, są uznaniowe dotacje, nagrody, czeki oraz diety – teoretycznie na małe wydatki, ale wystarczają też na duże. I sięga do niego na tyle skutecznie, że małe federacje nie mają żadnego interesu w tym, żeby popierać kogoś innego. Są głusi na grzechy Blattera, o których tak głośno mówi się w Europie.
My też coś z tego worka dostajemy?
Dostajemy, ale nas nie da się kupić. Zresztą Blatter nie musi zabiegać o głosy Europy. Kiedyś Europa go popierała – wprawdzie kandydując po raz pierwszy, w 1998 r., zbliżał się do sześćdziesiątki, ale na tle starszego Joăo Havelange’a wyglądał jak wulkan energii, przemawiało za nim wieloletnie doświadczenie sekretarza generalnego FIFA, no i miał pomysł, jak zrobić z futbolu jeszcze lepszy biznes. Poza tym prywatnie jest czarujący, sam z nim kiedyś byłem na kolacji w Bristolu, która skończyła się śpiewami, zresztą po polsku. Dziś widzę w nim przede wszystkim człowieka, który nie potrafi rozstać się z władzą.
Dlaczego Europa nie jest w stanie wyłonić kandydata mogącego mu zagrozić?