Ludzie i style

Nirwana. Kod dostępu

Tumblr
Po przeczytaniu tego tekstu nadal nie będziesz wiedział, czym jest nirwana. Dowiesz się za to, dlaczego i w jaki sposób warto do niej dążyć.

Nie jest ani wieczną błogością, jak mówią guru New Age’u, ani połączeniem świadomości jednostkowej z kosmiczną, jak sądzą Hindusi, ani też zjednoczeniem duszy z Bogiem, jak by chcieli ci, co bez Stwórcy nie wyobrażają sobie duchowości. Według nauk Buddy – przynajmniej w interpretacji najstarszej szkoły buddyjskiej theravady – nie dotyczy niczego, co znamy ze zwykłego życia. Ani to ciało, ani umysł. Ani żaden z elementów tych dwóch zjawisk. Ani brak istnienia. W takim razie co? Coś innego.

Nirwanę – rewolucyjny ideał duchowy Buddy –niełatwo było pojąć nawet współczesnym mu mieszkańcom Indii, a dla dzisiejszego człowieka Zachodu jest znacznie większym wyzwaniem. Od czasów przebudzenia Buddy pod drzewem figowym, czyli od ponad 2,5 tys. lat, nirwany poszukują setki milionów ludzi, choć pewna buddyjska legenda nie daje im złudzeń – doprowadzenie do przebudzenia to najtrudniejsze wyzwanie, jakie można sobie wyobrazić.

Gdy asceta Śakjamuni nie był jeszcze oświecony, po sesji medytacji nad rzeką położył pustą miskę żebraczą na wodzie i rzekł: „Jeśli mam zostać Buddą, niech ta miska popłynie pod prąd”. Popłynęła – i dla pokoleń buddystów stała się ważnym symbolem. Kto chce doświadczyć przebudzenia, musi pójść pod prąd każdej społeczności, każdej kultury, więcej – musi wystąpić przeciw swojej biologiczności, swojemu istnieniu w postaci, jaką zna od urodzenia.

Ale czy przekaz zawarty w tej starej legendzie dociera do współczesnych buddystów? Czy nie jest tak, jak twierdzi Stephen Batchelor, były mnich w tradycji tybetańskiej i autor książek buddyjskich, że my, urodzeni na Zachodzie buddyści, oswajamy nauki Buddy, filtrując je przez nasze nawykowe wzorce myślenia? Jego zdaniem zachodnia kultura przez 2,5 tys. lat reagowała na buddyzm na pięć sposobów: obojętnością, odrzuceniem, racjonalizowaniem, romantyczną fantazją, zaangażowaniem egzystencjalnym. To ostatnie – czyli podjęcie przez ludzi Zachodu praktyki buddyjskiej – ma ledwo sto lat.

Buddyjska ścieżka środka to także droga pomiędzy ekstremami materializmu i eternalizmu – wiary, że istnieją byty wieczne, jak dusza lub Bóg. To ścieżka obca naszej kulturze, nieuchwytna dyskursem, realizowana tylko w doświadczeniu medytacyjnym, które w naszym świecie – inaczej niż w Azji – zarezerwowane jest dla mnichów i mniszek z zakonów kontemplacyjnych. Tym trudniej nią iść. Tym łatwiej z niej zboczyć. Tym bardziej zrozumiałe, że wielu tak się po niej miota.

Nietrudno zostać buddystą

36-letni Niemiec Dario, doktor prawa, został buddystą z panicznego strachu przed dentystą. Pomyślał, że medytacja pomoże mu ten strach przezwyciężyć. Gdy tak się stało, postawił sobie nowy cel – nirwanę.

Francuski mnich Vincent, 60-latek, tak opowiada o impulsie, który w latach 70. kazał mu założyć mnisią szatę: – Jechałem z Kabulu do Mazar-i-Szarif. Po drodze jest przełęcz, o którą lata później Rosjanie walczyli zaciekle z Afgańczykami. Zatrzymałem stare Renault. Usiadłem na trawie. Przede mną najpiękniejszy lodowiec świata, spod którego przebijają drzewa – w życiu nie widziałem nic równie fantastycznego. Sięgnąłem po torebkę z haszyszem. Żeby było jeszcze piękniej. Wtedy przyszło mi do głowy to pytanie: Co ja tu robię? To już wszystko? Nie ma nic piękniejszego na świecie? Pustka i poczucie braku sensu życia spadły tam na mnie prosto z nieba.

Vincent wkrótce spotkał więcej takich jak on w leśnym klasztorze tajlandzkiego mistrza medytacji Ajahna Chah. W połowie lat 70. młodzi Amerykanie i Anglicy przechodzili tam pierwsze spotkania z prawdziwym buddyzmem. Zbieranina kolorowych typów: piloci helikopterów rozbici psychicznie wojną w Wietnamie, idealiści z bogatych przedmieść Londynu, spirytualiści New Age’u. Wielu zostało mnichami na całe życie, kilku znanymi pisarzami.

Vincent pamięta, jak do klasztoru przyjechał późniejszy autor bestsellerów Ram Dass. Pod pachą trzymał deskę do surfingu, otaczała go gromadka ślicznych kobiet i śniadych dzieci. Połowa z nich była pewnie jego. Opat Ajahn Chah pozdrowił ten pięknie opalony i umięśniony okaz zachodniej witalności na swój sposób, uderzając w tkwiące w nim złudzenie. Witaj, starcze – powiedział.

Ajahn Chah był już wtedy legendą, miał za sobą lata medytacji w dżungli, gdzie wędrował ścieżkami znanymi tylko jemu i tygrysom. Kiedy wrócił do świata, okazało się, że wie o medytacji więcej niż wszyscy uczeni z Bangkoku, którzy znają na pamięć starożytne pisma palijskie. Co tylko pokazuje, że o autentyczne przebudzenie trudno nawet w kulturze, która tak jak tajska czołobitnie zgięła kark przed naukami Buddy Śakjamuniego.

Meandry środkowej ścieżki

Dzisiaj na Zachodzie miliony ludzi przyznają się do buddyzmu. Literatura buddyjska, wykłady charyzmatycznych nauczycieli, często irracjonalna tęsknota za mądrością Wschodu – to wszystko pcha ludzi Zachodu do buddyzmu. Tylko nieliczni z nich trafiają do azjatyckich klasztorów. Wielu uczy się medytacji na krótkich kursach weekendowych, w centrach lub klasztorach prowadzonych przez nauczycieli z Europy lub USA. Lub po prostu czyta książki. Czy znajdują autentyczne instrukcje, które prowadzą do nirwany? Vincent – mnich, który spędził 30 lat w klasztorach Azji – raczej w to wątpi.

W supermarkecie wszelkiej duchowości naszych czasów bardzo łatwo zostać buddystą. Tylko co to znaczy, że się nim jest? Buddystą nie zostaje się poprzez akt wiary, czytanie świętych ksiąg ani powtarzanie rytuałów. Księgi są tylko drogowskazem, a wiara w cudowną moc rytuałów przeszkodą w drodze do oświecenia.

Trening buddysty tradycyjnie składa się z trzech dziedzin: moralności, koncentracji i mądrości. W każdej z nich łatwo o pomyłkę. Moralność nie jest w buddyzmie zbiorem bezwzględnych przykazań. Ale to nie znaczy, że buddyjskie wskazania – by nie zabijać, nie kraść, nie kłamać, nie krzywdzić innych przez seks i nie zatruwać ciała ani umysłu narkotykami lub alkoholem – można dowolnie naginać.

Koncentracja – rozwój medytacyjny umysłu, na końcu którego pojawia się mądrość, to jeszcze większe wyzwanie. Dziesiątki technik medytacyjnych ćwiczonych nieraz przez lata, nie zawsze przynoszą ludziom Zachodu skutek, o jakim marzą.

Philip, Kanadyjczyk, 38 lat, w klasztornej celi zawalonej książkami mistyków z całego świata i pudełkami z lekami homeopatycznymi tak opowiada o chwili, gdy uświadomił sobie swoją duchową porażkę zaraz po wyjściu z klasztoru: – Na chodniku śpi dziecko bez nogi i od razu cała ulga medytacji mija. Wraca lęk. Ten, o którym w książkach psychologicznych piszą, że jest lękiem podstawowym, egzystencjalnym. Po co czytam te książki? W każdej jest ta sama papka. Po co w ogóle tkwię w Azji od 10 lat? Po to zostawiłem w Kanadzie rodziców, pracę, kumpli?

Philip uczył się tai chi na Tajwanie, uzdrawiania na Filipinach, reiki w Tybecie, masażu leczniczego w Malezji. Myślał, że ucieknie przed ścigającym go demonem lęku. Nic z tego. W końcu trafił do kilku buddyjskich klasztorów. Ale nawet tutaj nie mógł wytrwać przy jednej technice medytacyjnej. Dopadł go nawyk człowieka Zachodu – pogoni za nowymi bodźcami.

W tajlandzkim Ogrodzie Wyzwolenia charyzmatycznego mistrza Ajahna Buddhadasy Philip nie medytował w ogóle – jedzenie było za dobre, a bliskość plaż zbyt kusząca.

Akurat tam nauczają uważności oddechu – techniki medytacji stosowanej być może przez samego Buddę, nieskażonej kulturowymi naleciałościami. Polega ona na obserwowaniu wszystkich możliwych elementów doświadczenia – po kolei: oddechu, ciała, odczuć, świadomości i zjawisk umysłu – by dostrzec, że żaden z nich nie jest trwały, nie przynosi satysfakcji i nie podlega życzeniom naszego ego. Ta praktyka kończy się ostatecznym wglądem – nirwaną, czyli wyzwoleniem z zależności od zjawisk. Jednak nie dla Philipa, który akurat zatęsknił za ośnieżonymi szczytami Himalajów i poleciał do Katmandu, by tam szukać nowej szansy na oświecenie.

Uważność to za mało

Techniki medytacyjne, jakich naucza Ajahn Buddhadasa, pokazują, że buddyzm jest zrozumiały nie tylko dla Azjatów. Obserwacje ciała i różnych aspektów umysłu dostępne są dla każdego w każdej kulturze. Ale Zachód ciągle się uczy, co to znaczy medytować. Przykład: w amerykańskich (w mniejszym stopniu europejskich) społecznościach theravady od kilku lat trwa przełom związany z nowym podejściem do medytacji. Buddyści w USA uświadamiają sobie, czym się kończy dla nich niewolnicze trzymanie się wskazówek medytacyjnych azjatyckich mistrzów. Wielu z nich latami nie posuwa się w medytacji, przenosząc do niej korporacyjne nawyki myślenia (rywalizację, skupienie na celu, walkę o pozycję w hierarchii). To, co dla mającego luzacki stosunek do rzeczywistości Birmańczyka jest mobilizacją, dla nastawionego na osiąganie celów Amerykanina lub Europejczyka staje się dodatkowym źródłem napięcia. A napięcia nie da się pogodzić z medytacją.

Instrukcje medytacyjne U Tejaniyi, birmańskiego mnicha z klasztoru Shwe Oo Min, spisane przez jego uczniów w zwięzłych 23 punktach – dostępne w Internecie, powielane w tysiącach kopii – stały się w amerykańskich środowiskach theravady swoistym manifestem nowego podejścia do medytacji. Zaczynają się tak: „Medytacja jest uznawaniem i obserwowaniem wszystkiego, cokolwiek się wydarza – czy jest to przyjemne, czy nie – w zrelaksowany sposób”.

Tacy nauczyciele jak U Tejaniya demistyfikują też niektóre pojęcia buddyjskie, którym zachodnie sangi (społeczności buddyjskie) lub zachodnia psychoterapia nadały status pojęć-bożków. Jednym z nich jest uważność (mindfulness). Wielu ludzi Zachodu wpadło w pułapkę przekonania, że wystarczy „być w chwili obecnej”, a już w pełni realizuje się ścieżkę duchową. U Tejaniya mówi im, że uważność to za mało, by rozwijać umysł medytujący. Do tego potrzebne jest także odpowiednie nastawienie do obiektu medytacji – czy jest nim ciało, czy któreś ze zjawisk mentalnych, aktywne badanie jego właściwości.

Niepokój doświadczenia duchowego

Wersja romantyczna wygląda jakoś tak: medytujesz zgodnie z instrukcjami mistrza i nagle – bach! – wstrząsa tobą doświadczenie nirwany. Nic już nie jest takie samo, w pełnej harmonii z kosmosem dożywasz swoich dni, by po śmierci ciała twój duch zatopił się w wiecznej szczęśliwości.

Wersja romantyczna dla leniwych wygląda jeszcze lepiej – zdarza się wszystko co powyżej, ale nie musisz nawet medytować. Wystarczy, że twój guru pchnie cię lekko w odpowiednim momencie, spojrzy ci głęboko w oczy albo wypowie akurat te trzy słowa, które dokładnie w tej chwili będą kluczem do zrozumienia przez ciebie zagadki Wszechświata. Ludzie Zachodu, którzy w sposób oczywisty przeszli dzięki buddyzmowi przemianę duchową, mają jednak za sobą mniej cukierkowe doświadczenia.

John, 30-letni kucharz z Sydney, po wielu miesiącach pobytu w birmańskim klasztorze Chanmyay Yeikhta jako świecki medytujący został w końcu mnichem. Dopiero wtedy zaczął poważnie medytować. W jedne ze świąt Bożego Narodzenia złamał rękę. Nikt nie wie, co się stało w szpitalu – w klasztorze buddyjskim nie mówi się publicznie o doświadczeniach medytacyjnych – ale pobyt tam go odmienił. Wcześniej siedział w medytacji zgarbiony, z szyją wyciągniętą do przodu, jak dzieciak przed telewizorem. Gdy wrócił ze szpitala, jego plecy stały się proste. Przestał zakładać moskitierę na noc – komary też muszą coś jeść. Ale była to tylko zewnętrzna oznaka zmiany. Od tej pory John emanował spokojem, a w jego spojrzeniu pojawiło się coś nowego. Rodzaj współczucia i koncentracji, które posiąść można tylko dzięki medytacji.

Opis buddyjskiej ścieżki duchowej zaczyna się tradycyjnie od tzw. prawdy o cierpieniu. Mówi ona o tym, że nigdy nie znajdziemy zaspokojenia w świecie uwarunkowanych zjawisk. Piękno, sława, dobra materialne, przyjemności ciała, stany psychiczne, nawet mądrość – wszystko to przemija. Uznanie tej prawdy jest samo w sobie światopoglądową rewolucją wobec wszystkiego, czego uczy człowieka każda kultura. Ale uznanie tej prawdy jest konieczne, by doświadczyć jedynego nieuwarunkowanego zjawiska – nirwany.*

Tekst ukazał się w dodatku POLITYKI „Sztuka Życia” (2009).

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama