Należy do gatunku dzikuńskich. Albo raczej puszczańskich, bo w polskiej rzeczywistości dominuje leśna odmiana surwiwalu. Kwiatkowski, rocznik 1952, surwiwalowo aktywny od dobrych 30 lat, autor tematycznych książek, preferuje bieszczadzkie ostępy, gdzie z racji wypracowywanych latami układów z tamtejszym nadleśnictwem on i jego banda (jak sam mawia: moje prywatne harcerstwo) mają nieskrępowany wstęp. W wersji cywilizowanej biorą ze sobą namioty, zapasy żywności, a gdy idą na żywioł, to już wszystko – narzędzia, jedzenie, dach nad głową – muszą organizować na miejscu.
Chodzą po lesie tak, aby się zgubić. Torują drogi wśród zarośli, myszkując tam, gdzie nawet bieszczadzcy leśnicy się nie zapuszczają. Na koniec jest dla odważnych próba generalna: trzy dni z dala od obozowiska, samotnie. Minimalistyczny ekwipunek: plecak, karimata, śpiwór, nóż, latarka, krzesiwo. Wodę trzeba znaleźć samemu, zapasy jedzenia niewskazane – gdy ktoś zgłodnieje, las zaspokoi pierwszy głód, ale można też nie jeść wcale, picie wystarczy (Kwiatkowski nieraz sprawdzał – da się wytrzymać). Niewskazane są też kontakty między uczestnikami wyzwania, by nie naruszać doświadczenia samotności. Tego jednak przestrzegać trudno, bo wytrzymać samemu ze sobą długie trzy doby to jest dopiero sztuka przetrwania.
Poczucie misji
Z obserwacji Kwiatkowskiego, w cywilu pedagoga z wieloletnim stażem (obecnie przymusowo emerytowanego; łódzcy urzędnicy zdecydowali, że ośrodek dla trudnej młodzieży, w którym przez lata pracował, nie ma racji bytu), zaczytującego się w książkach psychologicznych: podczas samotnego bytowania doskwiera niektórym nuda. – Próbą nerwów jest samotna noc. Wtedy niektórzy wracają.