Artykuł w wersji audio
Nad wszystkimi gniazdkami w kolejce miejskiej w Londynie jest informacja, że są tam jedynie dla ekipy sprzątającej i nie można z nich publicznie korzystać. Odkurzacze podłączane są do nich tylko w czasie postoju w zajezdni, podpięcie się do nich w czasie ruchu małym urządzeniem elektrycznym może więc grozić przepięciem. A jednak policja brytyjska aresztowała tego lata pasażera, który nie chciał wyjąć ładowarki do telefonu z takiego publicznego kontaktu.
Czterej mundurowi zatrzymali go za kradzież prądu, wykroczenie karane na Wyspach maksimum pięcioma latami więzienia. Został wypuszczony bez stawiania zarzutów i zaraz potem ponownie aresztowany, tym razem za agresywne zachowanie. Mężczyzna i policja kolejowa przedstawiali potem swoje odmienne stanowiska w brytyjskiej prasie, która przy okazji zajęła się tematem nomofobii (no-mobile-phone phobia, z ang. lęk przed brakiem telefonu, hasło nieprzyjęte jeszcze w terminologii medycznej). Historia ta łączona była z dostępnym na YouTube nagraniem ataku histerii pasażerki hongkońskiego metra, która nie mogła znaleźć kontaktu dla swojego wyłączonego telefonu, i nagraniem z zatrzymania amerykańskiego nastolatka, który próbował podpiąć ładowarkę do sztucznego gniazdka w scenografii, w trakcie trwania spektaklu na Broadwayu. Tłumaczył, że miał tylko 5 proc. mocy, bo cały dzień wydzwaniały do niego różne dziewczyny.
Niepokój, gdy rozładowuje się telefon, i przesterowanie całej uwagi na znalezienie wolnego gniazdka dotyka każdego, choć zwykle nie dochodzi do załamania psychicznego lub konfrontacji z policją. Ale generalnie samo pamiętanie o regularnym podładowywaniu telefonów czy laptopów wpisuje się w kategorię znanych, powtarzalnych zachowań, takich jak modlitwa, mycie zębów, regularne branie leków. Tyle że jednocześnie jest w bateriach właśnie coś wyjątkowego i nowego, bo zużywają się w nieprzewidywalny sposób.
Nie ma od nich ucieczki. Ich moc jest mierzalna i wpisuje się w mocny trend wychodzący poza same baterie: zaczynamy prowadzić życie w liczbach (w telefonie sprawdzamy liczbę przemierzonych kroków, spalonych kalorii, dzięki odpowiednim aplikacjom także minut spędzonych na rozmowach w tygodniu z bliską osobą). – To jest takie dziwne, że nasze całe życie jest mierzalne. Bateria też jest tego elementem. Nie jest tak, że ona nam po prostu siada. Widzimy wcześniej, że tam jest te 2 proc. mocy – mówi Alek Tarkowski, doktor socjologii, kierujący Centrum Cyfrowym Projekt: Polska.
Najsłabsze ogniwo
Norma jest taka, że zaawansowane urządzenia, podłączane do gniazdka rytualnie co noc, bez pożarcia w międzyczasie energii, gasną codziennie najczęściej późnym popołudniem. Sprawne telefony, tablety, zegarki czy laptopy przemieniają się w wyciemnione, nienadające się do podjęcia kontaktu bryły. No i wywołują irytację.
Czekające wewnątrz tych czarnych brył na podpięcie do prądu baterie litowo-jonowe nie zmieniły się specjalnie od momentu, gdy zostały wypuszczone na rynek w 1991 r. przez firmę Sony. Dzięki poszerzaniu pojemności baterii poprawia się tylko czas ich działania (od 1991 r. co dwa lata jest lepiej tylko o 12 proc.). Montowane są w przeważającej większości urządzeń elektrycznych. Paradoks polega na tym, że urządzenia stają się jednocześnie skomplikowane wewnętrznie, lżejsze, tańsze i wymagają coraz większej mocy. Nawet inteligentne zegarki mają w sobie bardziej zaawansowaną technologię niż pierwszy łazik wysłany przez NASA na Księżyc. A zasilająca je bateria nadal budowana jest według jednego, wymyślonego w 1800 r. przez Alessandro Volta schematu: dwie elektrody i znajdujący się pomiędzy nimi przewodnik – elektrolit.
Ogniwa litowo-jonowe zmieniają się nawet wolniej, niż przewidywałoby to prawo Moore’a (zgodnie z nim co dwa lata podwaja się liczba tranzystorów w procesorach komputerów). Nieprzerwanie trwają prace nad wynalezieniem dla nich chemicznego zamiennika, który byłby w stanie funkcjonować nie kilka godzin, tylko kilka dni, przy tej samej, a może mniejszej wielkości samej baterii. Technologia przyszłości, wymyślana przez państwowe zespoły naukowców i laborantów w Apple, Samsungu czy Tesli, przyniesie zapewne większą niezależność od kabla i kontaktu. A superbateria sprawi, że ogniwa litowo-jonowe (podobnie jak wcześniej paluszki AA) wydadzą się w końcu tworem z epoki kamienia łupanego.
Patent z Polski
Tesla wprowadziła w tym roku na rynek ogniwa Powerwall, które mają gromadzić, przechowywać i dostarczać do domów odnawialną energię. Większość dużych firm koncentruje się na udoskonaleniu dobrze znanych baterii litowo-jonowych. Apple udało się zmienić kształt baterii i również w tym roku wypuściło na rynek pierwsze produkty, w których ogniwa wypełniają całą wolną przestrzeń wewnątrz obudowy. Dzięki temu zwiększyło czas pracy swoich laptopów nawet do 12 godzin. Mniejsze zespoły naukowców przyglądają się rozwiązaniom z dzisiejszego punktu widzenia niestandardowym. W Korei Południowej zespół badawczy testuje, czy w bateriach mógłby zostać użyty krzem wydobywany z niejadalnych łupinek ryżu. W Norwegii trwają prace nad zastąpieniem używanych w bateriach litowo-jonowych pochodnych węgla materiałem zawierającym morskie algi. W USA testowane są wkładki do butów, które podczas chodzenia generowałyby prąd. Uzyskanie sto procent mocy smartfona wymagałoby przejścia ośmiu kilometrów.
Cały proces – od wstępnego pomysłu na lepszą baterię do taśmy produkcyjnej – trwa mniej więcej 10 lat. I rzadko kończy się wdrożeniem nowej technologii (co wywołuje zniecierpliwienie u użytkownika). – W laboratorium to rozwiązanie może dobrze działać, ale dla dużego przemysłu liczy się, czy można to prosto wyprodukować – mówi dr inż. Leszek Niedzicki z Wydziału Chemicznego Politechniki Warszawskiej. Działający w Polsce zespół, który jako jeden z niewielu na świecie zajmuje się tworzeniem i opatentowywaniem nowych elektrolitów, zaproponował pierwszą substancję, która sprawnie działa w prototypowych ogniwach sodowo-jonowych. Sód jest tańszy i dużo powszechniejszy niż lit (da się go znaleźć prawie w każdym kamieniu). Niektórzy przewidują, że może on lit zastąpić.
Jest cukier, są ładowarki
Coraz częściej baterie są niewymienialne. Ich śmierć powoduje, że trzeba wyrzucić całe urządzenie. Firmy produkujące sprzęt elektroniczny nie zakładają świadomie, że ma on szybko wyjść z użycia, ale nie motywuje ich też chęć zbudowania baterii, które działałyby przez kilkadziesiąt lat. W związku z tym o te ogniwa, które już są w środku, należy odpowiednio dbać. Nieprawdą jest, że nowe baterie załadują się tylko częściowo i zmniejszą czas użytkowania, jeżeli podłączy się je do prądu, gdy będą miały jeszcze trochę energii. Tak naprawdę szkodliwe dla ogniw litowo-jonowych jest rozładowywanie do końca, dlatego komórki często przestają działać już wtedy, gdy zostało im 2–3 proc. energii.
Baterię powinno się utrzymywać między 30 a 80 proc. energii wskazywanej ikoną w prawym górnym rogu ekranu. Lepiej ładować ją częściej w ciągu dnia, niż przez noc trzymać podpiętą do prądu. Rozładowywanie baterii i ładowanie o 50 proc. daje najlepszy stosunek przewidzianej liczby cykli do czasu użytkowania. Jednak uzyskiwane różnice najczęściej nie są dla użytkownika na tyle znaczące, by należało tych zasad bezwzględnie przestrzegać.
Kiedy komórka się już wyłączy, prowokuje szukanie i pożyczanie ładowarki, poszukiwanie wolnego gniazdka, którego używa głównie sprzątaczka, i czekanie na korytarzu, aż telefon się trochę podładuje. Występujące u ludzi takie poczucie ładowania mocno związane jest z mobilnością. Rezygnacja pojawia się, gdy w przedziale PKP nie ma gniazdka, a na lotniskach widać przyrost stanowisk do ładowania komórek: od dziwactw typu pedałuj rowerem treningowym i naładuj komórkę, po okablowane kanapy – stanowiska fundowane przez firmy energetyczne. W niektórych odwiedzanych po drodze kawiarniach ładowarki są już podpięte, więc można założyć, że w kawiarniach przyszłości nikt nikogo o nie nie spyta, bo tak jak teraz wiadomo, że jest cukier, będzie wiadomo, że są dostępne ładowarki.
Mobilność wymaga zaplanowania codziennego dostępu do gniazdka. Inżynier software’u pracujący dla Google zaistniał w mediach, bo po przeprowadzce do ważnego dla startupowców San Francisco nie wynajął pokoju, tylko zamieszkał na parkingu internetowego giganta w naczepie ciężarówki. Oszczędził w ten sposób 90 proc. pensji, mógł zacząć spłacać kredyt studencki, a jednocześnie przygotowywać się do prowadzenia w przyszłości życia w podróży.
Od pół roku radzi sobie bez własnej kuchni i łazienki, którą udostępnia pracownikom Google. Duże znaczenie w zorganizowaniu sobie życia w 12-metrowym kontenerze miała dla niego rezygnacja z prądu i ze sprzętów, które wymagają stałego podpinania do gniazdka. Lampa z czujnikiem na ruch działa na baterie, z telefonu i laptopa korzysta, bo podładowuje je w pracy. W sytuacjach awaryjnych ma w ciężarówce naładowany powerbank.
Nawet w spartańskich warunkach pozostawanie w kontakcie jest teraz ważne i wymaga zaplanowania możliwości podładowania baterii. Dlatego trwają prace nad ograniczeniem zużycia energii małych, osobistych urządzeń lub nad ładowaniem baterii bezprzewodowo w ciągu kilku minut. Na razie nie bez przyczyny scenarzyści piszący horrory często zawierają w akcji najpierw brak zasięgu, a potem rozładowującą się baterię w komórce. Główny bohater, żeby się zdenerwować, musi się poczuć odcięty od normy, od always on (z ang. wszechłącze, kontakt wszystkich ze wszystkimi). Standardowy pakiet operatora daje przecież właścicielowi komórki nielimitowaną liczbę esemesów i minut, co prowadzi do tego, że do ludzi dzwoni się w dowolnej sprawie. Nie ma w tym nic złego, ale dopiero jeżeli kontakt słabnie, pojawia się poczucie dziwaczności.
Trudno jednak powiedzieć, czy taka niedostępność i rozładowany telefon są już bardziej stresujące dla jego właściciela czy dla tych, którzy próbują się z nim skontaktować. Są w końcu jeszcze niszowe, dostępne usługi, które pozwalają małżonkom czy rodzicom zobaczyć na mapie, gdzie znajduje się w danej chwili ta druga osoba. Z rozładowaną komórką jest się w takiej sytuacji off the grid (z ang. poza zasięgiem, poza cywilizacją).
– Mówimy o obszarze, który nie został naukowo zbadany. Mało kto z socjologów życia codziennego się tym zajmuje. A komórki są dla ludzi źródłem niepewności – mówi Tarkowski.
Plecak z powerbankiem
Może niepewność powoduje, że nie chodzi już tylko o podładowanie baterii, ale także o gromadzenie energii. Aby zabezpieczyć się przed rozładowaniem, trzeba mieć ze sobą zapas, więc powoli normalizuje się noszenie w kieszeni dodatkowych, zewnętrznych baterii – powerbanków. Na Kickstarterze czy Indiegogo ścigają się technologie, które umożliwiają naładowanie powerbanków w ciągu minuty, pięciu, dziesięciu. Potem podpina się je do telefonu i nie trzeba być już uwiązanym przez godzinę do gniazdka. Gdy użytkownik jest w ruchu, energia powoli przelewana jest do baterii. Są też wyposażone w duże powerbanki plecaki, umożliwiające podładowanie laptopa. W warunkach miejskiego survivalu mogą się sprawdzić.
To, jak ważną sprawą może być samo always on, widać wyraźnie w sytuacji syryjskich uchodźców. Nie mając swobodnego dostępu do prądu, muszą zapewnić sobie działanie baterii w telefonie. Przez aplikacje i portale społecznościowe mogą kontaktować się z pozostawioną w obozach dla uchodźców rodziną. W drodze korzystają ze smartfonów, by wymieniać się informacjami o bezpieczeństwie trasy, osobach, które zajmują się ich przerzutem czy kursie walut. Sprawdzają mapy, korzystają z GPS i tłumaczą dokumenty. Dzięki temu droga przez Europę jest dla nich trochę bezpieczniejsza. Na miejscu, przykładowo we wschodnioniemieckim Dreźnie, mogą ściągnąć aplikację, która pomaga im w integracji i wypełnieniu wymogów administracyjnych. Aby mieli do tego wszystkiego dostęp, działają też organizacje – jak skandynawska Refugee Phone – które zbierają stare, niepotrzebne dawnym właścicielom smartfony i powerbanki i rozdają je uchodźcom.
Rozwój technologii, zachowania ludzi podczas konfliktów wojennych i katastrof zmieniły myślenie o technikach przetrwania. Do puszek survivalowych zaczęły być dołączane dodatkowe baterie do telefonów, oprócz znajdujących się tam narzędzi ułatwiających utrzymanie ciała w cieple i uzdatnienie wody. Zapewnienie baterii w telefonie maksimum mocy i w efekcie pozostawanie jak najdłużej on the grid (z ang. w zasięgu) staje się w survivalowych scenariuszach przetrwania katastrofy równie ważne, jak radzenie sobie, gdy ogniwo w końcu się rozładuje.
Na polskich forach survivalowych (GPS pożera energię) można znaleźć dyskusję o sensie wykorzystywania w klimacie umiarkowanym powerbanków wyposażonych w małe panele słoneczne. Po całym dniu ładowania prostsze telefony zasilane baterią litowo-jonową włączą się, ale tylko na dwie minuty. Komórki można też podpiąć do rowerowego dynama i do latarki na korbę z równie mizernym skutkiem. Niemniej naładowane wcześniej powerbanki mogą się przydać, gdy zaginiony, wyrwany z always on przemieszcza się, próbuje złapać sygnał w trudnym terenie.
Jeżeli w drodze telefon zamoknie, ekran przestanie działać lub sygnału się nie znajdzie, drutu z wnętrza komórki i kawałka kory można użyć do zbudowania kompasu. Płytka drukowana posłuży za ostrze, a kabel słuchawek jako wnyk na małe zwierzę. Samo ogniwo litowo-jonowe może się w takiej sytuacji przydać w jeszcze jeden sposób. Ma dobry zapłon. Uderzone kawałkiem skały, przebite finką pomoże rozpalić ogień. Ale do technicznej epoki kamienia łupanego bateria litowo-jonowa jeszcze długo nie trafi.