Kuba goli głowę na zero, zakłada żółto-czerwone soczewki i specjalnym charakteryzatorskim klejem przymocowuje sobie rogi wykonane z modeliny. Następnie trzeba twarz wysmarować kremem, na niego idzie czerwona farba do kolorowania ciała, a gdy wyschnie – mama ozdabia jego oblicze czarnymi tatuażami. Jeszcze tylko lakier na zęby, kostium, dwustronny miecz świetlny do rąk… et voilà! Po dwóch godzinach staje przed państwem Darth Maul, mroczny Lord Sithów.
– Kompletowanie stroju zajęło mi z półtora roku. Najdłużej szukałem butów, które podobnie jak każdy element przebrania musiały być wiernie odwzorowane z filmowego pierwowzoru – mówi Kuba Korcz, lat 26, radomianin.
Na porodówce nie było telewizora
Takich historii jest w Polsce 70. Tyle, ilu członków liczy nasz garnizon Legionu 501, największej na świecie organizacji kostiumowej zrzeszającej fanów „Gwiezdnych wojen”. Jej honorowe odznaki noszą sam George Lucas, Mark Hamill (Luke Skywalker), Dave Prowse (Darth Vader) czy John Williams (kompozytor muzyki do „Star Wars”). W sumie 8 tys. osób zrzeszonych w Legionie w ponad 50 krajach, od Stanów Zjednoczonych, przez całą Europę, Chiny i Arabię Saudyjską, najlepiej dowodzi, z jak uniwersalnym zjawiskiem mamy do czynienia – zjawiskiem łączącym generacje widzów w sposób bezprecedensowy w historii kinematografii.
– „Gwiezdne wojny” to magia, która towarzyszy mi od pierwszego seansu w nieistniejącym już kinie Warszawa we Wrocławiu. Gdy prawie 30 lat temu wracałem do domu z premiery „Nowej nadziei”, miałem gęsią skórkę na plecach. Do dziś czuję dreszcze na samo tamto wspomnienie – przyznaje Rafał Kula, oficer dowodzący polskim garnizonem.